Madagaskar:  Jak nie urok to Powerball

Wczoraj w telewizji mówili o kumulacji w loterii amerykańskiej. Powerball. I szczęśliwa liczba to 20! Megakumulacja? Czy ktoś wygrał. Okazuje się, że ja i to niestety nie w Ameryce, a na Madagaskarze.

To co się dzieje od kilku dni mnie przerasta. Taką mam kumulację paskudnych zdarzeń, że zastanawiam się czy do Bangkoku dolecę. Właśnie są turbulencje. 

A zaczęło się od tego, że po wylądowaniu w Warszawie coś zaczął mi szwankować żołądek. No bywa. Szczególnie po egzotyce. Pogoda w stolicy mnie przybiła, zimno, deszczowo. Wieczorem poszłam do teatru. Wracam i cały czas czuję, że mam coś z gardłem. Biorę pastylkę, mija, po chwili znowu. Jakbym miała popękane błony śluzowe. Zaglądam, nic. 

Nazajutrz rano nie mogę się zalogować na konto google. Schodzę do recepcji, dopytuję: wszystko u nich działa, a u mnie nic. Przez drugi telefon loguję się do konta i widzę aktywność z nie mojego urządzenia. Blokuję. Po chwili znowu z innej przeglądarki. Blokuję. Zmieniam hasło. Przesyłam je na numer telefonu. Ktoś znowu jest aktywny i już wiem, że nie mam omamów. Zmieniam hasło z dobre 8 razy. W końcu panikuję. Trzeba wiać z tego hotelu. Wyłączyłam wifi, po chwili samo się włączyło... Zwijam się. Idę na przystanek. Moją francuską znajomą po przejęciu konta napadnięto na ulicy. Rozglądam się w porannej niedzielnej mgle. Udaję, że idę do restauracji obok przystanku i czaję się w krzakach. Dzwonię z tym do mamy i do koleżanki. I słyszę, że im się tak nie zdarzyło, że to science-fiction. Podjeżdża autobus, wbiegam z walizką w ostatniej chwili. Po 3 przystankach przesiadam się na inny autobus i patrzę czy mnie nikt nie śledzi. Chcę zadzwonić do koleżanki, z którą wczoraj się widziałam, ale nie mam do niej numeru. Patrzę: wczoraj była zapisana, teraz jest jej numer, ale brakuje zdjęcia i opisu. Dzwonię. Ona też może paść ofiarą. Ja będę w Bangkoku, ona w Warszawie. Wysylam też maila i sms do biura, że miałam taką akcję. Na lotnisku już nic się nie dzieje, kolejny raz zmieniam hasło. 

Lecę samolotem. Przez Helsinki. Coś mi nie gra, język swędzi, tak jakbym miała poparzone usta po zjedzeniu gorącej pizzy. Nic nie widać. Naciągam wargę, nagle widzę dziesiątki pękających pęcherzyków. Boli. Masakra. Jakbym się kwasu napiła. Co obstawiam? Niedomytą szklankę, wodę z kranu czy może za ostrą pastę do zębów deep clean? 

I tak lecę przez chmury i się zastanawiam skąd taki powerball nieszczęść, jakby nie było: wytłumaczalnych, ale w kumulacji. I nagle przyszło mi do głowy coś absurdalnego. Co by na to powiedział Malgasz? Gri-gri. Czarna magia. A może ktoś rzucił na mnie urok? I wymyśliłam, że chyba w Tajlandii podejdę do sprawy konsekwentnie i udam się do... czarownika. Wiem, lepiej do doktora i do informatyka. Tak robią racjonalni Europejczycy. Tylko, że ja coraz bardziej jestem obywatelem Świata. Spotkanie z tajskim magikiem od odczyniania uroków wydaje mi się jednak tak fantastycznie absurdalne. Przecież to będzie przygoda. W końcu tu mamy rok 2565! 

Na nogi stawia mnie mój przewodnik: idziemy razem do apteki. Może przeżyję. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem