Australia: Magic moments

 


To nie jest tak, że raz do roku latam sobie do Australii, ale był taki plan, żeby zobaczyć ten kontynent. Koszt był znacznie powyżej moich możliwości. Odkładałam. Do skutku. Wolę nie wiedzieć ile zapłaciłabym za to dzisiaj. Jednak odmówić mi konsekwencji nie spośob. Najbardziej zaskoczyło mnie Uluru, miejsce pełne jakiejś tajemniczej energii. I ten upał pod 50'C. Nie spośob się oprzeć czerwonej magii tego miejsca. 

W Australii wszystko jest inne, do góry nogami. Kangury, ciężarówki-giganty, koala: tego się spodziewamy, ale że ludzie całymi rodzinami chodzą boso? Po ulicach? W mieście? No i wszechobecne grille: płacisz za surowe mięsko i samemu idziesz to smażyć. Steki z kangura, krokodyla, strusia. 

No i Opera... jasne, że zdobyłam bilet, choć to było podobno niemożliwe. Niemożliwe załatwiam od ręki. Do dzisiaj mam spodnie, które kupowałam na tę okazję, bo przecież nie pójdę w takie miejsce ubrana jak turysta! 

Australia to połączenie nowoczesności i tradycji z innego świata. Dziwnego. Nie jest tak, że zewsząd atakują nas węże i pająki, ale upał w styczniu: owszem. Woda zimna, którą nie można się umyć, bo parzy. I ta Droga Mleczna na wyciągnięcie ręki. Żałuję jednego: ominął mnie lot helikopterem. Poleciał mój aparat, więc zdjęcia mam, ale myślę, że może jeszcze tam wrócę. 

























 
Bilet do Opery w Sydney

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem