Laos: Rolnik szuka żony
Czy ktoś może sobie wyobrazić porę chłodną w Laosie? W ciągu dnia ponad 30 stopni (w porze gorącej bywa pod 40'C). Dziś rano było zimno! Sama wyjęłam polar. Na ulicy sprzedawczynie truskawek i wodorostów z Mekongu noszą skarpety i japonki. Tak zimno! Idę na kawę z paleniska, dostaję gratis jeszcze herbatę. W Polsce kiedyś były żeleźnioki na przystankach, tutaj jest herbata dla niedogrzanych. Dziś rozpoczynam nową karierę! Wystapię w laotańskim programie Rolnik szuka żony. Nie jako żona, jako rolnik!! Plan jest taki: living farm experience, czyli sztuka sadzenia ryżu dla początkujacych, orka z użyciem bawoła wodnego, łuskanie i przesiewanie ryżu, etc.
Co je taki bawół? Tylko zieloną trawę i zielone łodygi ryżowe. Ryż też. Jak nie ma zielonej trawy, trzeba iść i naciąć. Bawoły nie maja górnych zebów i nie pogryzą siana. Dlatego się nie uśmichają, mówi przewodnik. Bawół pracuje od 4 roku życia po 4h na dzień, 2h rano i 2h wieczorem. Z 1 hektara w dobrym sezonie deszczowym mamy 2.5 tony ryżu. Jeśli użyje się nawozu chemicznego - 3-4 tony. Laotańczyk zjada 20kg ryżu na miesiąc (3 posiłki dziennie). Idziemy na wyplewione pole; wchodzimy po kolana w błoto i zaczyna się sadzenie. Dobrze nam to idzie. Przewodnik każe trzymać ryż jak długopis, łatwo się go sadzi. A gdzie piosenka? Old McDonald... potem przechodzimy na laotański i śpiewamy powtarzając za przewodnikiem. Ale czad! Za 4 miesiące wyrośnie ryż. Teraz kontrolujemy poziom wody. I ćwiczymy się w cnocie cierpliwości. 3 miesięczny ryż okrywa się siatką, żeby ptaki nie wyjadły ziaren. Zbiera się go sierpem. Maszynowo nie da się jak jest grząsko. Ryż zbiera się w spore wiąchy i suszy 3 dni na polu. Jak wytrzepiemy ryż z wiąch można nimi zamieść ryż na kupkę. To się robi na polu, mniej noszenia. Suchą trawę dajemy krowom i koniom. Teraz energicznie używamy wachlarza z bambusa, zeby pozbyć się lekkiego pustego ryżu i resztek trawy. 5% ryżu zostawia się na sadzonki, resztę się zużywa. Mon, Khamu i Lao - 3 grupy i 3 kultury. Każda ma inne techniki noszenia ryżu i inne kosze. Monowie noszą koszo-plecak, Khamu są Khmerami, kosz noszą na plecach, ale sznur zawieszają na czole, są góralami, chodzą pochyleni podpierając się kijem, z kolei Lao mają 2 kosze na patyku i chodzą w rytm ich ruchu. Teraz trzeba wyłuskać ryż ze skórki. Fajna robota: wrażenia z siłowni, orbitrek na ciężkich obrotach. Teraz jeszcze przesiewa się ryż i powstaje kilka produktów: biały ryż łuskany, ryż z skórkami na wino ryżowe (przy czym lokalne whisky laolao robi się z białego ryżu). Biały ryż można pomleć na mąkę. I zrobić makaron ryżowy. Trzeba go namoczyć 4h. Ruszamy do młynka.
Przerwa od ryżu. Uczymy się co odciąć z bambusa, żeby zrobić sidła na rybę, kapelusz (4h), a nawet obrączkę. Mówiłam, że rolnik szuka żony?
Przechodzimy do kuchni. Ryż namacza się godzinę albo dobę. Na sticky rice trzeba mieć odpowiedni gatunek ryżu i 30 min gotować go na parze. Potem przemieszać. Jako, że ryż kleisty tworzy zwartą masę, to wyjmuje się go wraz z bambusowym koszyczkiem (do wymiany co miesiąc) i przerzuca w całości.
Potem jeszcze wyciskamy sok z trzciny, w sumie mogą to też robić bawoły, bo to ciężka robota. Pozostaje wypić sok z limonką. Na koniec poczęstunek: ryż kleisty, różne ciastka ryżowe, ostra przyprawa.
Tuktuk już na mnie czeka. Jeszcze dyplom ma papierze czerpanym: przeszłam trening na rolnika i mam prawo sadzić ryż wszędzie na świecie. Nie umrę z głodu;) W razie czego mnisi w Luang Prabang oddają nadmiar potrzebującym, więc miejscówkę znam. Poza tym nasz przewodnik jest mi dłużny przysługę, sadziłam z nim ryż, teraz powinien mi to oddać w naturze, czyli sadzić ryż ze mną na moim polu. Rozejrzę się za działką z samolotu.
Zdążyłam jeszcze coś zjeść w centrum i lżejsza o 50000K wysiadam z taksówki na Międzynarodowe Lotnisko Luang Prabang: dumnie brzmi, nie? Chcę się odprawić w automacie, by uniknąc ważenia bagażu podręcznego, a tylko taki posiadam. Niestety technika jest antonimem Luang Prabang. Po 3 minutach otwierają check-in. Dobrze trafiłam. Kolejki nie ma, gorzej z stanowiskami wizowymi: są tylko dwa. Poszło. Jeszcze byle jakie skanowanie podręcznego, nic nie muszę wyciągać, serio mnie traktują jak niewinnego farmera, a nie jak potencjalnego terrorystę jak u nas! I jestem na strefie. Ceny jak na mieście, dopieszczam się kawą za 15000K, mogę odetchnąć. A od 2 dni wstrzymuję oddech, bo mam kaszelek i spodziewam się jakiegoś urzędnika gotowego wsadzić mi termometr w najmniej spodziewane miejsce. Nie, o SARS nikt tu nie słyszał. Może prócz sporej liczby turystów w maseczkach, najwyraźniej grupa lekarzy szykujących się do operacji... Operacja odlot zatem przechodzi w stan zaawansowania. Oby na mnie nikt nie doniósł, bo jak tu utknę nie będzie zabawnie. I wtedy przenoszę się z kostnicy na tarasik i życie nabiera rumieńców. Do tego szumią klimatyzatory tak głośno, że nie słychać ogłoszeń. Tu z pewnością nikt się nie przyczepi, że kaszlę i nie przybiegnie za rękaw z urzędnikiem od kontroli sanitarnej. Zamawiam zatem gorącą herbatkę imbirową. I rozkoszuję się laotańską zimą, może z 32 stopnie dzisiaj. Tylko. Herbatka ma kolor brązowy, po spróbowaniu okazuje się, że zionę ogniem. Cudowny lek na moje gardło. Piłam już dużo imbirowych specjałów, żeby nie szukać daleko to wczoraj: smoothie z ananasa z limonką i imbirem, ale to jest wypalacz! Imbir w płynie, grzeje bardziej niż laolao whisky 55%.
Przelot jak zwykle przespałam. To co? Check-in na jutro, żeby nie było, że Chiński Nowy Rok i jest overbooking na locie i taksóweczka z lotniska z taksometrem za jedyne 180 bath! Wchodzę do hotelu, walizka stoi przypięta łańcuchem do stołu. Tyle, że rezerwacji nie mam. To co? Kolacja w mojej knajpie, masaż i wracam do hotelu, ale nauczona doświadczeniem rezerwuję sobie nocleg... no... na lotnisku! Jutro no stress!
Komentarze
Prześlij komentarz