Laos: Bezdroża

Przeszacowałam laotańskie drogi. Na północ od Vang Vieng są dopiero w produkcji. Hop! Bummm! Iiiiiiii! Trasa wiedzie przez góry i wije się niczym Mekong. 16h30. Zdjęciowe słońce. Widokowo: polecam. Albo ja mam gorączkę, albo mój kierowca jest lekko naćpany. A nie, tylko klimę co chwilę wyłącza pod górkę. Hop! Bum! Mój plecak zdjęłam z tylnej szyby, jest ryzyko, że tylna klapa się otworzy. To jest ekspres. Hop! Bummmm! Zzzzzzz! Czwórka bezpańskich maluchów ma Buddę po swojej stronie, zwiali, ufff. Iiiiii! Opony trą podłoże. Przyspieszenie jak na rollercoasterze. Wrażenia jak podczas ostrych turbulencji awionetką. Symulator wypadku chyba byłby delikatniejszy. Hop! Bum! Jasne, że mam pasy! Hop! Bummmm! Tęsknię za uprzejmym kierowcą wiozącym turystów przez Tajlandię. Iiiiiiiii! Przydałyby się takie pasy od góry. Hop! Hop! Hamowanie przed stadem krów. Zzzzz!

I wreszcie po 3h30 szarpaniny i podskoków docieram do duchowej stolicy Laosu, Luang Prabang. Zostaję tu na 3 noce. Tylko, gdzie ja mieszkam? Google pokazuje mi tylko 2 kreski dróg. Odnajduję jakieś darmowe wifi i po 300m jestem w domu. Dosłownie. To Guesthouse za to w sercu miasta. Za 60$ na 3 noce bez śniadania.

Krótki spacer i już wiem, że jestem we właściwym miejscu. 150m ode mnie jest Night Market, bardzo przyjemny, spokojny. Głównie francuscy turyści. Jeśli zdarzy mi się wybrać jutro na ceremonię ofiarowania mnichom jedzenia, to też mam 3 kroki. Co do świątyń, już mi się podoba. Z 5 ważniejszych mam pod nosem. Szkoda, że buty trekkingowe zostały w Bangkoku, ominie mnie wyjazd do plemion.







Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem