Laos: Pobudka w Vang Vieng

Vang Vieng to 25 tysięczne Zakopane laotańskie. Są górki w stylu Guilin i jest rzeka: Nam Song. Jest o 4h jazdy od Vientiane i tyleż od Luang Prabang. I dlatego tutaj zatrzymuje się mnóstwo ludzi, bo 8h to sporo, choć drogi są w zaskakujaco dobrym stanie: mało dziur, wszędzie asfalt, czasem ciężarówki przyblokują, ale jest znośnie. Widać, że buduje się nowa droga, a chińskie znaczki sugerują kto jest wykonawcą. Miejscowość to kumulacja hotelików. Mój pokój BB*** za 54 zł z łazienką nie ma balkonu, ale ma klimatyzację. Jest 100m od nocnego targu. Wokoło same restauracje. Co można tu robić? Co dwa kroki są pośrednicy proponujący kajaki, pływanie na dętkach, zjazdy na linie, wypożyczenie buggy. Są też loty balonem. 40 minut i 90$. Walking Steet to kumulacja budek z chińskim towarem, są też koszulki nawiązujące do Vangviengtańskich sportów i piwa. Zaskoczyły mnie miejscowe knajpki serwujące kociołki w stylu trochę japońskiego shabu-shabu. Wokoło stołow z gotującą się zupą siedzą liczne rodziny. Masażu się boję: kosztuje tyle co przejazd czterogodzinny busem, ale nauczona doświadczeniem kambodżańskim jakoś się nie pcham na tę atrakcję. Im mniej oczekiwań, tym mniej rozczarowań. Moje są wysokie niestety w kwestii masaży. Rankiem planuję wyspać się i udać się nad rzekę. Potem jadę dalej, rezerwację transportu zrobiłam w moim hotelu. No stress.

Jest przed 4 rano, słyszę mój obiad! Pieje! Zaciekle mnie budzi! Oj, policzymy sie na lunchu. Punkt czwarta zaczynam rozumieć dlaczego kogut się tak wcześnie obudził. Vang Vieng wstaje wraz z klasztorem. Wyraźnie słychać bęben z klasztoru buddyjskiego. Przy każdej świątyni jest wieża z potężnymi bębnami, tu jak w średniowieczu: wszystko działa na słońce, nic na zegarek. Rytm wyznaczają bębny klasztorne! Wieczorem świątyni prawie nie zauważyłam, wokoło stały garkuchnie, naleśnikarnie i producenci owocowych smoothie za dolara: 1 owoc- 8000 kip, mix dwóch - 10000 kip, czyli coś poniżej i coś powyżej 1$.


Te ceny są tu tak śmieszne, że w przybliżeniu wychodzi na to samo. A owoce mają dorodne, w kraju 80 % ludzi to rolnicy i połowa PKB pochodzi od nich. Na straganie smocze owoce są wielkości ananasa, kiście longanów też większych od winogron obiecują słodką przyjemność, owoce pasji 2x takie jak w RPA, jackfruity obrane na tackach intensywnie żółte, awokado jak w Meksyku, nie przejrzałe, ale idealne, a mango to już wybitne. Można kupić obrane i poporcjowane: dostaniemy patyczek szaszłykowy, żeby się sokiem nie ucukrzyć i sól z chilli, bo owoce najlepiej smakują na słono. Po kwadransie znowu pieje kogut: świetny jest, ma funkcję drzemki co kwadrans, jak komórka. Już mu wybaczyłam budzenie, może mu odpuszczę. Pomyślałam o kawie i od razu mam lepszy humor. Znowu pieje kogut, patrzę na zegarek: równo 4h30. Na obiad będzie krowa. Zdecydowanie kogut ma więcej fajnych gadżetów.






Kiedy po 9h wreszcie stawiam się na śniadaniu zaskakuje mnie duży wybór owoców: gdzie indziej na świecie serwują arbuza, mango, smoczy owoc, passion fruit i melona? Do tego wybiera się z karty naleśniki, jajka czy bekon i robią to na swieżo. Doskonały stosunek jakości do ceny: Vang Vieng Boutique Hotel. Pokój Deluxe za 54zł BB. Bomba!


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem