Laos: Vang Vieng (jaskinia Tham Chang i rejs po Nam Song)




Vang Vieng proponuje różne rozrywki, ja tęsknię za przyrodą, dlatego postanawiam dotrzeć do jaskini. Mniej niż 2km od hotelu. Trasa: łatwa, ale po drodze postanawiam odkryć górskie widoki i parę imponujących mostów. Mosty generalnie spinają dwa brzegi, tutaj dodatkowo budzą eMOCje. Moc emocji. Pierwszy to przeprawa dla buggy, osobówek, motorków, rowerów. Opłaty według cennika. Wjechać na to czymkolwiek to już przygoda. Most z patyczków, do tego jacyś nienormalni ludzie po nim chodzą pomiędzy tymi wszystkimi pojazdami. Ruch wahadłowy, wąsko. W tył zwrot. Drugi most jest obmalowany na złoto: maksymalnie dla 10 osób. Pokryty jest dywanem, żeby nie było widać, gdzie co spróchniało. Trzepie się, a jestem na nim sama, już tu widzę wesołą wycieczkę! Trzeci niestety pomijam, a jest cudowną prowizorką z patyków. Za to za przprawę przez czwarty, ten do jaskini, solidny i pomarańczowy muszę zapłacić 5000 kip. Nie szkodzi, odbijam sobie korzystając z wc. I nagle jestem w innej krainie. Skały, zieleń, spokojna rzeka, nie ma hoteli, ale widok budek z smażonymi bananami, taro i innymi przysmakami każe mi przypuszczać, że to strefa turystyczna. Mijam rześki potok o krystalicznie czystej wodzie. Płacę kolejne 15000 kip i mam prawo wspiąć sie do Jaskini Tham Chang. Pierwsze wrażenie średnie: ścieżki wybetonowane, całkiem jak w Wieliczce, jest oświetlenie, prymitywne żarówki, parę musi być kolorowych. Taki azjatycki tygiel barwny. Po kilku minutach mijam dwie osoby i nagle robi się cichoooo. Cisza absolutna. Słyszę jak woda kapie wolno. Kap. Cisza. Cisza. Cisza. Kap. Cisza. Jaskinia jest wymacana, bo wpuszczają tu turystów, a nie ma nikogo, kto by tego przypilnował. Na chwilę wpada tu dwóch Koreańczyków, dochodzą do końca i opukują wiekowe skały. Nie jest to miejsce dziewicze. Niemniej, nikt mi nie mówi, gdzie mam zobaczyć grzyba, a gdzie jakąś postać. Groteskowa tablica samoróbka na końcu zabrania mi pójścia w ciemność. Za 15000 przysługuje mi tylko tyle. Myślę o Madagaskarze i urzekających Anjohibe, czy ten cud za 10 lat stanie się tak zjedzony przez turystów jak to miejsce?












Kiedy schodzę na dół paroma mostkami docieram do jaskini. Minijaskini. Z zewnątrz widać gąszcz, fikusa, który bierze w posiadanie skałę. Jakaś para wychodzi właśnie z jaskini. Wchodzę i odnajduję Buddę i wyrocznię z patyczkami. Trzeba je tak sprytnie wyrzucić, żeby został jeden. Niestety wszystko po laotańsku. Wychodzę i nagle mówię sobie, że przecież mogę użyć fototranslatora google. Wyjdzie jakaś bzdura, ale mogę spróbować. Wylatują patyczki, zostaje numer 11. Nie do wiary. 11! Budda nie chce ze mną gadać w żadnym języku!! Serio! Otóż dostępne są karteczki z wróżbami we wszystkich przedziałach prócz 11. Nie próbuję drugi raz. Odpowiedź jest jasna: czas pokaże. Ta historia wzbogaci moje opowieści o wróżbitach w Gambii, Tajlandii i Zimbabwe.

Zaraz za miejscem, gdzie płaciłam za most skręciłam w lewo, bo zobaczyłam sporą grupę ludzi coś robiących w wodzie. Pomyślałam, że koreańska grupa szuka złota. Śmiali się, polewali się wodą, jak 8E na wagarach! To byli jednak miejscowi pogłębiający ręcznie rzekę. Zapytałam ile za wypożyczenie łodzi - 80000 na 2 osoby. Pół godziny. A na jedną? 70000. Nie negocjowałam. Stać mnie. Nie płacę pośrednikom, pieniądz trafia tam, gdzie trzeba. Było super. Tłuste bawoły wodne z przytulonymi do nich młodymi lękliwie wyglądajacymi spomiędzy ich nóg. Wędkarze wprawnie utrzymujący równowagę na płaskodennej łodzi. Facet w zielonym kasku z czerwoną gwiazdą na czole wybierający muł. Czerwone ważki. Kolorowe łodzie. I najważniejsze: zero intruzów. To wszystko jest moje! Nurt rzeki płytki, pora sucha. Trzeba się wykazać, żeby nie przyszorować dnem łódki. Omijamy ostre skały. Wokoło wapienne wzgórza porośnięte dżunglą, a na pierwszym planie malownicze palmy kokosowe. Właśnie tego mi trzeba było. Pół godziny, więcej byłoby nudne. Myślę, że optymalnie wykorzystałam tu czas. Wolno wracam w stronę hotelu, jest sporo ponad 30 stopni, czas na bananowy shake i jakąś krowę na obiad. Kurczakom dziś odpuszczam.













Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem