Laos: Zupa z awokado i różne fanaberie (Luang Prabang)

Upał 34 stopnie. Kombinuję popływać po Mekongu, będzie chłodniej. W agencji chcą 30$ za kolację od 17h30 do 21h z tańcami. Niestety dziś odpada. Idę na nabrzeże i wypatruję kogoś, kto za skromną kasę zrobi mi wycieczkę. Pod wielkim tamaryndowcem odnajduję swoje szczęście. Znudzony chłopak koniecznie chce spełnić moje marzenie o popływaniu po Mekongu! Wynajmuję łódź 10-osobową na godzinę za 120000kip (13$).









I przenoszę się w czasie w XIX wiek. Płyniemy wolniutko, mam naturalną klimę, rzeka robi wrażenie czystej. Rękę wkładam do wody, przyjemnie chłodna. Słychać tylko cichy warkot silnika, szum wody i pianie niezmordowanych kogutów próbujących się przekrzyczeć. Wyraźnie oszczędzamy paliwo, nie szkodzi, nigdzie się nie spieszę. Podoba mi się przedsiębiorczość tego chłopaka, bierze co jest, zawsze lepiej zarobić coś niż czekać na cud. Jego cud właśnie się spełnił: nie musi sterczeć w upale. Jak stoisz w miejscu, to nie żyjesz, też wychodzę z takiego założenia. Gość zna po angielsku z 5 zwrotów, ale się dogadał, starczy. Płyniemy mijając lokalny prom samoróbkę. Na drugim brzegu widać domy rolników: na palach, z cienkich mat i kryte blachą. Prowizorka. To już poziom birmański. Podlewają poletka, rozwieszają pranie, coś grzebią przy łodziach. Mija mnie jeszcze mniejsza jednostka od mojej wioząc gdzieś mnichów. Po chwili inna z 7 turystami, chyba Koreańczycy. Ruch na Mekongu bardzo mały w porównaniu z Bangkokiem. Rzeka też spokojniejsza. Za to poziom w porze mokrej najwyraźniej wzasta poważnie sądząc po tym jak wysoko są domy, jak wysokie są brzegi i widząc miernik wody na poziomie 21m! Czy 2 dni na Mekongu to dobry pomysł? Cena w agencji to chyba z 380000 kip. Dałabym radę, o ile by nie padało wiadrami. To nie jest tak, że przychodzisz, kupujesz bilet i jedziesz. Nie. Tu trzeba zamówić usługę u agenta, co z pewnością jest poprawnym rozwiązaniem rynkowym. Mija 60 minut, game over. Chyba się wybiorę na masaż. Jeszcze paru innych gości proponuje mi "sunset cruise". Wniosek: da się, ale trzeba w odpowiednim miejscu być w odpowiedniej porze. Mnisi - rano w strefie za nocnym targiem, poranny targ - blisko nabrzeża, zachód słońca (około 17h - rejsy i kafejki, bo słońce zachodzi o 18h), tutaj trzeba zrozumieć funkcjonowanie tej miejscowości, a to jednak zajmuje 24h. Nagle się zorientowałam, że moim celem były tu świątynie i muzeum! To ostatnie czynne do 16h. Widocznie nie jest mi przeznaczone dziś się ukulturalniać. A może jednak jest: o 18h jest przedstawienie w teatrze. Bilety po 100, 120 i 150 tysięcy. Widziałam takich przedstawień dziesiątki, ale nie w Laosie! Mam godzinę do spotkania z Ramą i Sitą, więc ruszam na pobliski masaż w szemranym upatrzonym miejscu, ale blisko teatru.




Nie ma nawet klimatyzacji, jest za to wiatrak i jedynym klientem jest szefowa, którą masują aż dwie dziewczyny. Inwestuję 50000 + napiwek. Jest zaskakująco fachowo. Dobrze trafiłam. Fotele są drewniane, nie takie ogromne ze skaju jak w Tajlandii. Po salonie lata może trzyletnia dziewczynka i coś wcina. Na ścianie obok domku dla duchów parę rodzinnych zdjęć ślubnych w poważnym formacie (ramy na bogato, jakby skradli je Damie z gronostajem: format zbliżony) i kalendarz 2020 z Laotanką w tradycyjnym stroju, z wodospadem w tle i butelką wody w rogu: gadżet firmowy. Stoją tu duże butly wody, bo na wejściu mają stragan i robią kawę. Kawaaaa... Szefowej przerwałam masaż, bo uznałam, że tak godny masaż powinien zostać wzmocniony łykiem turbopaliwa. Laos coraz bardziej mi się podoba. Masaż jest fachowy, nie ma nic wspólnego z akupresurą stóp, ale to nic, jeszcze 2 dni i będę znowu w Bangkoku. Na boskość masażu poza Tajlandią nie liczę. Proszę o kawę bez cukru. Pani powtarza "no sweet, ok" i wyciąga lód. "No ice, please, hot!" - krzyczę. "Ok, no sweet, no ice" i dostaję kawę zabarwioną... słodkim skondensowanym mlekiem. Jak mam ich nie kochać? Uśmiecham się jak Mona Liza: jak kot, który połknął mysz. Przecież to moja wina: rano na widok puszki powiedziałam od razu "no milk", teraz tego nie dopilnowałam. To czyja to wina? Mogłam przewidzieć, że pani mi ulepszy kawę, przecież jestem tu turystą, więc każdy chce dobrze;) Jedna dziewczyna uczy się masażu, moja masażystka pokazuje jej jak robić to fachowo. Fajnie być modelem: moja masażystka bardzo się stara, w końcu jest nauczycielką. Nagle przychodzi nowe dziecko, może mieć z 6 lat, a może z 7 i... razem z mamą lub ciotką robi masaż jakiejś pracownicy. Młodsza dziewczynka biega z becikiem, nie wiem czy ma lalkę w środku, może nawet nie. Chce się bawić, ale tu jedyną zabawą jest masowanie nóg...

Za 5 minut jest przedstawienie, przedzieram się przez nocny targ. Minutę później wpadam na teren muzeum, gdzie mieści się teatr, strażnik zamykał już bramę. Zostały 3 minuty, szybka toaleta i 17h59 wchodzę na salę. Takie wejście smoka. Uff. Zdążyłam. To o tyle istotne, że mam miejsce w pierwszym rzędzie. Wybór znakomity: nie mam przed sobą nikogo, zupełnie jak na schodach w teatrze Polonia dzięki wejściówce.





W Azji miejsce ma znaczenie: Chińczycy wychodzą przed czasem, żeby być pierwsi na zbiórce, poza tym oglądanie czegokolwiek z 50 smartfonami i tabletami świecącymi w oczy nie jest fajne. Orkiestra siedzi z boku i już gra. Klimacik. Choć scena i dekoracje są nieco przaśnie, daję szansę aktorom. Na scenie występuje z 40 osób, to nie pokaz dla turystów "do kotleta". Traktują to poważnie, choć aktorzy armii Hanumana to dzieciaki. Muzyka typowa dla regionu, Europejczykom może nie pasować, jestem przyzwyczajona do takich rytmów, więc oceniam na plus. Aktorzy są parę metrów ode mnie, więc dobrze widać tak ważną mimikę i każde wygięcie palców. Ich stopy też są w stanie się ustawiać pod dziwnymi kątami, nie tak jak nasze. Uznanie należy się im za zaangażowanie pomimo dość skromnych środków. A już grupa Hanumana w tańcu gryzących pcheł jest przezabawna. Naprawdę się przyłożyłam do oglądania tego spektaklu! Tylko nie wiem czy te małpy ze sceny nie rzuciły trochę pcheł i na mnie, bo jakoś mnie wszystko swędzi. Ruszam do kantoru wymienić trochę bathów na kipy, bo jakoś rozpędziłam się z wydatkami. I czas na zupę z awocado, lokalne danie za 30000.

W radiu słyszę "You are not alone" Michaela Jacksona. Wiem Michael, wiem! Tyle, że 4 piosenki potem jest muzyka z "Titanica": nie toń, proszę! I choć widzę wodę, której robi się dużo, wierzę, że tym razem nie będzie dramatu. Dasz radę.

Laotańska zupa z awokado, zapisz proszę: kurczak w kostkę, awokado, cebula, dynia, marchew, zielenina. Na koniec kawałek galangi. Rosół, ale trochę inaczej. Może dodałabym jeszcze karczocha, nie?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem