Laos: Buddha Park

Więcej szczęścia niż rozumu... Wysiadłam z samolotu około 14h15. Wiza: 4 minuty, 2 zdjęcia (choć pisało 3) i moje poplamione szminką dolary, które parę dni temu bezskutecznie próbowałam wyprać w hotelowej umywalce. Nikt się nie przyczepił. Bez bagażu, szybko wyszłam z lotniska. Pani z informacji za 60 bath, czyli około 7 zł sprzedała mi bilet na autobus do centrum. Przyszłam o 14h34, minutę później już jechałam oglądając skromną zabudowę Vientiane. Miałam wysiąść na przystanku A5, ale skoro bilet jest ważny na trasę do stacji centralnej od razu tam się udałam. Pytam skąd odjeżdża autobus 14 do Buddha Park? Zza rogu. Była 14h59, wsiadłam i po minucie odjechałam. Zbyt piękne, by mogło być prawdziwe? Wróć do pierwszego zdania!

Kto normalny leci samolotem po to, żeby później przez godzinę tłuc się do jakiegoś parku niechcianych buddów? Nie szukaj w tym logiki. Po prostu wczoraj przeszłam dobre 20 km pieszo i dzisiaj chce mi się posiedzieć. A łatwiej temat Buddha Parku, który jest z 30 km od stolicy ogarnąć dzisiaj, bo może jutro pojadę dalej. Poza tym lubię oglądać pola ryżowe i sielskie krajobrazy z okna.

Widoki jak w Kambodży. Skromnie. Autobus nr 14 jedzie od Central Station do Buddha Parku zahaczając o Most Przyjaźni: przejście piesze do Tajlandii. Dobrze to wiedzieć. Całość zajmuje mi 50 minut i kosztuje z 8000 kip (płaciłam w bathach, dobrze mieć dużo dwudziestek). Przystanek linii jest obok wejścia do parku. A autobus jeździ co kwadrans. Trafiłam na piękne oświetlenie. No i znalazłam się w bardzo abstrakcyjnym miejscu. Teren nie za duży, do obejścia w pół godziny, ale przedziwność miejsca warta była wyprawy z Bangkoku. Niby to wszystko znajome, trochę synkretyzmu buddyjsko-hinduistycznego. Tu trójgłowy słoń ponadnaturalnych rozmiarów, tam Budda modli się pod osłoną wężowego płaszcza, ale część to już jakieś mało znane fragmenty Mahabharaty. Wszystko w rozmiarze XXL. Sporo ludzi. To taka esencja świątynna dla pozytywnie zakręconych. Przyszła mi na myśl Niki de Saint Phalle i jej włoski ogród cudowności: Tarot Garden w Garavivvhio.  Możesz nic nie wiedzieć o religiach Azji, a i tak Cię to zaskoczy. Możesz wiedzieć sporo, a i tak dobrze się będziesz tu bawić.

Po drodze mijam świątynię z głośna muzą. Basy i laodisco. Na środku ulicy tańczy młodzież z rozanielonym wzrokiem. Popijają piwo. Ręce rozłożone niczym skrzydła Garudy, niektórzy już odlecieli. To mi uzmysławia, że chce mi się pić. Po lewej w zachodzącym słońcu skrzy się Mekong. Pustawo. Nic nie pływa jak po Menamie, gdzie ciągły ruch. Na wjeździe do miasta korek, leży motor i dwa kaski, ofiar nie widać.

Z centralnej stacji spacerkiem idę pod Patuxai, bynajmniej nie jest mi to po drodze, ale zobaczyć lokalny łuk triumfalny w nocnym podświetleniu: bezcenne. Wygląda jak z innej bajki, jak dekoracja: Alladyn zaraz przeleci pod nim na latającym dywanie. Przedziwo. Na zdjęciach wygląda topornie, z bliska widać bogate zdobienia.

Stamtąd mam sporo jeszcze do hotelu. Miasto wygląda na wymarłe, to nie szalony Bankok. Sklepy już pozamykane, jak Mariacka w Katowicach w listopadzie. Dochodzę do mojego hotelu zamówionego w aplikacji. Mam znakomity pokój na 7 piętrze z balkonem i z oknem. Jest świetnie. Vientiane z tej mojej wieży nie wygląda najlepiej, a widzę miasto na 2 strony. Jakoś wybitnie mało rozrywkowe, choć jestem w centrum. Myślę, że jutro pojadę dalej, choć może nie zaliczę 15 świątyń. Może innym razem.














Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem