Laos: Vientiane. Proud to be Lao.

W nocy wszystkie koty są czarne, widziałam zatem mnóstwo restauracji i ani jednego kantoru. A mieszkam na laotańskim odpowiedniku Khao San! Z rana poszłam w inna stronę i po 100m znalazłam kantor. Wreszcie ogarnę te kipy! Tyle, że jak wymienię nieopatrznie 100$, to przez 4 dni tego mogę nie wydać. 2000THB, starczy. Nie dostałam walizki pieniędzy, ale fakt: 1$ to prawie 9000 kip!



Oglądam Pałac Prezydencki przez bramę. Podejść nie wolno. Parę osób robi sobie selfie, Azjaci. Parę (dosłownie 1 para Francuzów) stoją na palcach z aparatami w kratce, żeby mieć zdjęcie bez płotka. Taka mentalna różnica.

Tuż obok: Wat Sisaket (wstęp 2020: 10000 kip). Przepiękne zdobienia wykonane ze smakiem, we wnętrzu malunki jak w Dębnie, pośrodku medytuje spora grupa buddów, ale wiernych nie ma. Jest za to anglojęzyczna grupa z przewodnikiem męcząca go czym różni sie buddyzm od hinduizmu i czy to nie przypadkiem to samo. Litości! Powyżej malunków dziesiątki maleńkich nisz, a w nich kolejne rozmodlone postaci. XIX wieczny drewniany artefakt "porte luminaire" zdobi Indra siedzący na górze Meru, pod nim 2 splecione węże naga. Nie ma tłumów, trochę indywidualnych turystów, fajnie. Wokoło krużganki, buddowie mają dziwnie spiczaste nosy, o ile je mają, lokalna specyfika. Fragment, dosłownie 2 metry ściany odnowiono i jest efekt wow! Przy biletach po 10000kip i tłumach rzędu 15 osób ukończą akurat na przyjście następnego Buddy za 2447 lat! Przed świątynią kartki 3x tańsze niż na mieście i nawet znaczki są. Kupuję minikosmetyczkę na moje laotańskie banknoty. Ciekawostka z toalety: do dyspozycji są 2 grzebienie, komu trzeba, może skorzystać...

Przechodzę do sąsiedniego muzeum Hophakaew. Kolejne 10000 kip. Akurat mijam poprzednią grupę, wychodzą. Przechodzę wokoło i jak zwykle zaczynam od końca. Drzwi z 1565 roku ufundowane przez króla Sayasettha po 3 renowacji w 2016 roku dziś zasłaniają szklane drzwi. Ubytków byłoby znacznie więcej. Robi to wrażenie. W takiej Birmie podobne kunsztowne fragmenty kupuje się za 20$. Te chociaż chroni szyba. W muzeum, choć to zaledwie jedno pomieszczenie, odnajduję sporo wiedzy. Jest zatem skrzynia do przechowywania manuskryptów z liści palmowych. Jest Bang Gong (nie bang a gong!): rodzaj bębna używanego podczas ceremonii przywoływania życiodajnego deszczu. XVI wieczne fajki. Dziruawe talerze ofiarne. Tron utworzony z węża nagi, ale Budda właśnie poszedł na kawę. Nic nie szkodzi, tron na siebie sam pracuje. Leżą na nim tajskie bathy i laotańskie kipy. Zdjęć robić nie wolno. Chociaż jedno? I tak jestem tu sama nie licząc pani zbierającej datki i pana z rogu z pamiątkami. Wyciągam telefon. Oj, pan się ruszył. Idzie do mnie i bezczelnie czyta w moich myślach moje aparatowe zamiary. Muszę mu pokazać zdjęcia, ale ten telefon mam tak spowolniony, że odpuszcza.

Ruszam zatem dalej na podbój Vientiane. Wieża Patuxay widoczna z daleka w czasie dnia nie budzi entuzjazmu. Idę nad Mekong przy okazji przechodzę przez park: dar Korei z 2012 roku z zdezelowaną siłownią na wolnym powietrzu. Sama rzeka majaczy w oddali. Nie da się tam dojść, widząc chaszcze odpuszczam, spotkamy się wieczorem w Vang Vieng. Dochodzę do miejsca, gdzie wieczorem był night market. Łopoczą gigantyczne flagi na wysokich masztach: laotańskie i czerwone z... sierpem i młotem. Z wrażenia chyba wybrać się na laobeer: Proud to be Lao, jak głosi slogan. W knajpie: 15000 kipów. Dark lager. Świetne: mają z czego być dumni. O! 6%! Już mi się ten kraj podoba.











Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem