Brazylia: Magia kolorów, Salvador


Dzień bardzo dobry! 

Rozpoczynam przygody brazylijskie. Mamy nowe rozdanie. Stan Bahia na 3 dni, potem będzie diamentowy płaskowyż na kolejne 3. Dzieli je duża odległość ponad 430km, co musimy pokonać autobusem. W sumie Brazylia to kontynent, więc żeby ją zwiedzić, trzeba przewidzieć kilka lotów: do Rio, do Manaus, nad Iguazu. Zdaję sobie sprawę, że jest to i kosztowne i czasochłonne, dlatego trudno mówić o zwiedzaniu tak wielkiego obszaru w kilka dni. To raczej czas na liźnięcie i posmakowanie Brazylii. Tak na pierwszy raz. Lot z Sao Paulo do Manaus trwa... 4h. Wolę nie sprawdzać kosztów, bo tu nie ma tanich linii. A z Salvadoru trzeba lecieć z przesiadką. 

Ktoś mnie pytał czy jest tam co zwiedzać. No to przedstawiam Salwador, dawną stolicę (do 1763 roku) z pyszną zabudową kolonialną. Na ulicach panie w strojach bajana, białe bluzki, korale, nakrycie głowy dopasowane do spódnicy i bogaty makijaż. Ściśnięte w pasie, z ogromą spódnicą. Zdjęcie z panią trzeba opłacić kwotą 10 reali. Czarna skóra potomkiń ludów z Sudanu czy Beninu kontrastuje z koronkowymi bluzeczkami. Panie wygladają jak z foldera turystycznego. Sprzedają turystom niezbedne w takim miejscu pamiątki. 

I tu niespodzianka: cenowo Brazylia jest droga. Nie powiem bardzo, ale droższa od Polski. Obiad w restauracji turystycznej to 75-120 reali na osobę. To oznacza prawie tyle samo w złotówkach. W hotelu frytki kosztują 24. Za magnesik zapłacimy z 10. Piwo w restauracji 20, a woda 8. Szok. Pamiętam ceny rzędu 5 reali za 1 litr lokalnej cachaçy. Zgadnijcie ile teraz? Od 40 do 80 najprzeciętnej w dużym markecie. Te ceny wiele wyjaśniają. Teraz niespodzianka: wszędzie mają terminale płatnicze, już skasowali mnie za wodę w kiosku i za kokosa u ulicznego sprzedawcy. To szaleństwo. Każdy ma terminal! Starówki pilnuje tłum policjantów, było dość bezpiecznie, nikt się koło nas nie kręcił. Zastanawiam się czy jak podczas lunchu zatrzymał się patrol policji przed samym wejściem to to był przypadek czy nie. 

Pogoda: bajkowa. +32'C. Od świtu upał. Żadnego deszczu. Bardzo przyjemnie i wakacyjnie. Prawie jak urlop. 









Uliczny curandero, uściski dla ekipy z Ekwadoru.



Ustaliłam, że yellow fish to lucjan. Dziś w menu była moqueca, boska ryba w sosie z dodatkiem kokosa. Zdecydowanie warta tych 11h w samolocie z Warszawy. Dla takich pyszności nawet Lot przetrawię.






















Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem