Brazylia: Diamentowa wycieczka

Powiem szczerze: wow! Dzisiejsze penetrowanie jaskiń robi wrażenie. Mamy 34'C, połowa listopada. Słonecznie. 

Po śniadaniu, które miało być od 6h, ale w końcu było od 7h (taka mała nieścisłość),  spotkaliśmy naszego przewodnika. Panie pytały czy to ten, co mnie z nim widziały wieczorem na recepcji. Plotki widzę poszły piorunem po żeńskiej części grupy. No ten. Dla pań wycieczka już była udana... 

No to ruszamy ku przeznaczeniu. Mówię, że rano mamy suchą jaskinię Lapa Doce, ale po obiedzie bedą takie z wodą i że tam się można kąpać. Buty wygodne, adidasy lub buty trekingowe, minimum sandały z trekingową podeszwą. Mam pytanie: A czy można założyć narciarskie? Odpowiadam: Ależ proszę! Jasne, że można. Turysta poprosił, żebym tu nie wstawiała jego licznych "mam pytanie", np. tego jak smakuje jezuita, co go tu kanibale zjedli. A takich perełek mam z 20 dziennie. Moje gardło zdarte mam jak tarką odkąd przybyłam do Brazylii, więc tłumaczenie licznych "mam pytanie" jest lekko frustrujące dla moich strun głosowych. Jednak się nie poddaję. 

Po godzinie docieramy do jaskiń. Trochę trzeba przejść pieszo, widzimy drzewo z owocami umbu, jakieś liście o ładnym zapachu, widok na skałki z góry i powolutku schodzimy po nierównych schodach z kamieni i korzeni w dół. Moje buty do biegania po lesie z podeszwą na skały robią robotę.  Przyjemnie chłodno, z każdym schodkiem temperatura spada. Woda z Lapa Doce zasila okoliczne domy. Wchodzimy w głąb ogromnych grot. Dekoracje stalagmitowe są mało obfite. Jaskinia jest potężną katedrą. Ciągnie się z jakieś 42 km, my przejdziemy kilometr z latarkami w ręce. Przewodnik rzuca światło latarki na skałę, a my widzimy z tyłu atakującego diznozaura, za chwilę inny kamień zmienia w lwa. Wspaniałe wrażenia. Jesteśmy tam ponad godzinę. Wychodzimy, nagle coś mi przeleciało pod nogami. Czarny wąż. Odsuwam się, a bestia śmiga w tempie elektronu. Przewodnik woła co ze mną, ja, że mam tu węża. On schodzi i widzę, że coś jest nie tak. Pytam czy jadowity. A on, że bardzo. To była młoda żararaka z żmijowatych, podrodzina grzechotników. Jak ukąsi to surowica musi być podana do godziny. Inaczej odcinają nogę albo i gorzej. Mówi, że to młody osobnik i te są najgorsze, bo nie potrafią jeszcze dozować jadu. No, powiem, czad. Mało skubańca nie rozdepnęłam. Sam atakował, niech sam się broni. Nie jest mi do śmiechu, widzę co się mogło stać. Widać to nie mój dzień. 

Jedziemy na obiad. Bufet ustawiono na piecu kaflowym opalanym węglem. To nie jest typowa stylowa knajpa dla turystów tylko dom z swojskim obiadem na 30 ludzi. Dwa rodzaje ryżu, bataty, warzywa gotowane, dynia, sałatki, wołowina, kiełbaski, kurczak, z ciekawostek to wytrawne smażone banany, kaktus, różne fasole, a także machichi, jakieś cukiniowate i kwaskowate warzywo. Widzieliśmy je na targu. 





Po obiedzie czas na sjestę w autokarze: jedziemy oglądać groty z zjawiskowo błękitną wodą, będziemy tam pływać. Mamy 2 godziny na stos atrakcji, w tym wiele dodatkowych. Niektóre szalone jak zjazd tyrolką do wody, warte zachodu jak snurkowanie w błękitnej wodzie groty, instagramowe, czyli podwodna sesja w kolorze lazuru z profesjonalnym fotografem, a niektóre pospolite jak jazda konna czy kilka barów z jedzeniem, przekąskami i napojami. Wokoło na drzewach uistiti, które wyglądają jak słodki lemur, ale są psotne i kradną jedzenie. Takie diabełki o słodkich, niewinnych oczkach. Mrowie urwisków. Są wielkości wiewiórki i chętnie schodzą do ludzi, ale głównie w celu ograbienia ich z jedzenia. Mówią na to mico, należą do naczelnych i choć mówią na to małpki, to widzę, że to pazurkowcowate. Przypominają lemury, także skocznością. 

Na koniec trekking po skałach na punkt widokowy. Stąd widać płaskowyż i charakterystyczne skały oraz skąpą roślinność. Dla osób sprawnych fizycznie to lekki trekking. Niby połowa marudziła, że nie taki lekki, ale wszyscy weszli i zeszli. Pięknie tam było. 

Już po zmroku dotarłam do Lençois. Wchodzę do hotelu i pytam czy na pewno jutro śniadanie o 6h30. Pani, że chyba zwariowałam. Mówimy mieszanką portugalsko-hiszpańsko-angielską z domieszką gestów i gooogle translatora. Ona, że niemożliwe. Ja, że teraz mi to przewodnik potwierdzał, więc nie rozumiem o co chodzi. Wydzwaniam do wszystkich świętych. Nic. Na wszelki wypadek proszę o listę moich pokoi, a ona, że nie może mi jej wydrukować, bo nie ma. Okazało sie, że ma, tylko połowa nazwisk ma gwiazdki. Każę spisać same numery, ona, że sie nie da... ja że na kartce. No nie wpaaaadłaaaaa na tooo. Czy ja muszę pracować z niepełnosprawnymi umysłowo recepcjonistkami??

W końcu oddzwania przewodnik i jej tłumaczy, że szef firmy dzwonił do jej szefa, zatem sniadanie będzie o 6h30, no ale co z tego jak obsługa o tym nie wie?? Niby wszystko ok. 

Przychodzi klient i po angielsku prosi o klucz, ale współtowarzysz go nie oddał. Zatem prosimy o otwarcie pokoju nr 5. Nie ma zapasowego klucza. Nie da się. Pytam czy sprzątaczki nie mają kluczy? Ano tak, minuta i było otwarte. Tylko czemu ja po całym dniu muszę walczyć o każdy szczegół. O otwarcie pokoju? O godzinę śniadania? O listę moich gości? Wymiękam z tą Brazylią. 

Widoki przewspaniałe, upał okrutny, ale jakość współpracy upiorna. Tutaj wszystko jest problemem. O jakimś rapido to można pomarzyć. Ciekawe o której będzie śniadanie. Czy znowu oberwie mi się za opóźnienie? 














Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem