Laos: Rolnik szuka żony


Czy ktoś może sobie wyobrazić porę chłodną w Laosie? W ciągu dnia ponad 30 stopni (w porze gorącej bywa pod 40'C). Dziś rano było zimno! Sama wyjęłam polar. Na ulicy sprzedawczynie truskawek i wodorostów z Mekongu noszą skarpety i japonki. Tak zimno! Idę na kawę z paleniska, dostaję gratis jeszcze herbatę. W Polsce kiedyś były żeleźnioki na przystankach, tutaj jest herbata dla niedogrzanych. Dziś rozpoczynam nową karierę! Wystapię w laotańskim programie Rolnik szuka żony. Nie jako żona, jako rolnik!! Plan jest taki: living farm experience, czyli sztuka sadzenia ryżu dla początkujacych, orka z użyciem bawoła wodnego, łuskanie i przesiewanie ryżu, etc.




















Trafiam na świetną farmę. Siedem rodzin produkuje tu ryż i warzywa. Jest przepięknie, wszędzie soczysta zieleń. Torbę i plecak zamykam w półce na kłódkę i poznaję 8 innych kandydatów na rolników. Poznajcie Drużynę Pierścienia. Same pary: 2 z Toronto i 2 z Niemiec. Farma pełni też funkcje edukacyjne. Dzieci uczą się tu praktyki i angielskiego. Za darmo! Mają 25 uczniów, nasz kolega - przewodnik jest nauczycielem. Ma świetny angielski. Tutaj aż 2x sadzą ryż, zwykle w Laosie tylko raz, tu mają dostęp do wody z rzeki. Podstawowym jedzeniem w Laosie jest ryż kleisty. Jest wiele odmian ryżu: niektóre potrzebują 7 miesięcy, inne więcej wody i dlatego sadzi się je tylko w porze mokrej. Ryż kleisty jest bardziej odpowiedni dla rolnika pracującego ciężko w polu. Nie trawi się go łatwo, więc jest bardziej sycacy niż inne odmiany. Nie nadaje się dla pracujacych w biurze. No to czas zdjąć buty i założyć kapelusz. Pierwsza sprawa: co zasadzimy? Mamy odmianę pod sticky rice. Ryż musi być dobrej jakości. Do dzbana wlewa się wodę i tyle soli, żeby surowe jajko zaczęlo pływać. I wkłada się ryż. Mieszamy. To co pływa jest dla kur. To co na dnie: do sadzenia. Na 1 ha sadzi sie 20 kg ryżu. Ryż z dna myjemy z soli, bo nie wyrosnie. Wchodzimy do wody po kolana w szare błoto. Jest totalnie ślisko. Woda zimna, ale maź tak oblepia nogi po kolana, że jest fajnie. Robimy kupkę błotną wystającą nad powierzchnię i rzucamy garść ryżu. 3 razy dziennie trzeba to podlewać, chronić przed ptakami, a po 30 dniach przesadzić, bo jest to zbyt gęste i ryż zmarnieje. Gdzie? W przygotowanym pięknie polu i teraz się tym zajmiemy. Po 3-4 dniach nawadniania pola trzeba je wyplewić. Właśnie zmieniamy działkę. Stoi bawół wodny, Suzan. Uczymy się komend (hooj, hooj - idź, joł, joł - stój) i ruszamy do boju. Wszystko jest śliskie. Już widzę jak zaliczam glebę i uklejona szarą mazią lecę do Bangkoku. Wchodzę do zimnej wody po kolana. W błocie jest przyjemnie. Hooj i bawół rusza, ciężko go dogonić w grząskim błocie. Hooj! Jak było hamuj? Na Buddę! Gdzie gniazdko, jak tu odciąć prąd. Suzan pędzi, a ja prawie frunę nad błotną sadzawką. Joł! Jestem w błocie po majtki. W Laosie mam 2 pary spodni świątynnych i jedną sukienkę. To co miałam założyć na sadzenie ryżu? Długie spodnie?

Co je taki bawół? Tylko zieloną trawę i zielone łodygi ryżowe. Ryż też. Jak nie ma zielonej trawy, trzeba iść i naciąć. Bawoły nie maja górnych zebów i nie pogryzą siana. Dlatego się nie uśmichają, mówi przewodnik. Bawół pracuje od 4 roku życia po 4h na dzień, 2h rano i 2h wieczorem. Z 1 hektara w dobrym sezonie deszczowym mamy 2.5 tony ryżu. Jeśli użyje się nawozu chemicznego - 3-4 tony. Laotańczyk zjada 20kg ryżu na miesiąc (3 posiłki dziennie). Idziemy na wyplewione pole; wchodzimy po kolana w błoto i zaczyna się sadzenie. Dobrze nam to idzie. Przewodnik każe trzymać ryż jak długopis, łatwo się go sadzi. A gdzie piosenka? Old McDonald... potem przechodzimy na laotański i śpiewamy powtarzając za przewodnikiem. Ale czad! Za 4 miesiące wyrośnie ryż. Teraz kontrolujemy poziom wody. I ćwiczymy się w cnocie cierpliwości. 3 miesięczny ryż okrywa się siatką, żeby ptaki nie wyjadły ziaren. Zbiera się go sierpem. Maszynowo nie da się jak jest grząsko. Ryż zbiera się w spore wiąchy i suszy 3 dni na polu. Jak wytrzepiemy ryż z wiąch można nimi zamieść ryż na kupkę. To się robi na polu, mniej noszenia. Suchą trawę dajemy krowom i koniom. Teraz energicznie używamy wachlarza z bambusa, zeby pozbyć się lekkiego pustego ryżu i resztek trawy. 5% ryżu zostawia się na sadzonki, resztę się zużywa. Mon, Khamu i Lao - 3 grupy i 3 kultury. Każda ma inne techniki noszenia ryżu i inne kosze. Monowie noszą koszo-plecak, Khamu są Khmerami, kosz noszą na plecach, ale sznur zawieszają na czole, są góralami, chodzą pochyleni podpierając się kijem, z kolei Lao mają 2 kosze na patyku i chodzą w rytm ich ruchu. Teraz trzeba wyłuskać ryż ze skórki. Fajna robota: wrażenia z siłowni, orbitrek na ciężkich obrotach. Teraz jeszcze przesiewa się ryż i powstaje kilka produktów: biały ryż łuskany, ryż z skórkami na wino ryżowe (przy czym lokalne whisky laolao robi się z białego ryżu). Biały ryż można pomleć na mąkę. I zrobić makaron ryżowy. Trzeba go namoczyć 4h. Ruszamy do młynka.

Przerwa od ryżu. Uczymy się co odciąć z bambusa, żeby zrobić sidła na rybę, kapelusz (4h), a nawet obrączkę. Mówiłam, że rolnik szuka żony?

Przechodzimy do kuchni. Ryż namacza się godzinę albo dobę. Na sticky rice trzeba mieć odpowiedni gatunek ryżu i 30 min gotować go na parze. Potem przemieszać. Jako, że ryż kleisty tworzy zwartą masę, to wyjmuje się go wraz z bambusowym koszyczkiem (do wymiany co miesiąc) i przerzuca w całości. 

Potem jeszcze wyciskamy sok z trzciny, w sumie mogą to też robić bawoły, bo to ciężka robota. Pozostaje wypić sok z limonką. Na koniec poczęstunek: ryż kleisty, różne ciastka ryżowe, ostra przyprawa.

Tuktuk już na mnie czeka. Jeszcze dyplom ma papierze czerpanym: przeszłam trening na rolnika i mam prawo sadzić ryż wszędzie na świecie. Nie umrę z głodu;) W razie czego mnisi w Luang Prabang oddają nadmiar potrzebującym, więc miejscówkę znam. Poza tym nasz przewodnik jest mi dłużny przysługę, sadziłam z nim ryż, teraz powinien mi to oddać w naturze, czyli sadzić ryż ze mną na moim polu. Rozejrzę się za działką z samolotu.

Zdążyłam jeszcze coś zjeść w centrum i lżejsza o 50000K wysiadam z taksówki na Międzynarodowe Lotnisko Luang Prabang: dumnie brzmi, nie? Chcę się odprawić w automacie, by uniknąc ważenia bagażu podręcznego, a tylko taki posiadam. Niestety technika jest antonimem Luang Prabang. Po 3 minutach otwierają check-in. Dobrze trafiłam. Kolejki nie ma, gorzej z stanowiskami wizowymi: są tylko dwa. Poszło. Jeszcze byle jakie skanowanie podręcznego, nic nie muszę wyciągać, serio mnie traktują jak niewinnego farmera, a nie jak potencjalnego terrorystę jak u nas! I jestem na strefie. Ceny jak na mieście, dopieszczam się kawą za 15000K, mogę odetchnąć. A od 2 dni wstrzymuję oddech, bo mam kaszelek i spodziewam się jakiegoś urzędnika gotowego wsadzić mi termometr w najmniej spodziewane miejsce. Nie, o SARS nikt tu nie słyszał. Może prócz sporej liczby turystów w maseczkach, najwyraźniej grupa lekarzy szykujących się do operacji... Operacja odlot zatem przechodzi w stan zaawansowania. Oby na mnie nikt nie doniósł, bo jak tu utknę nie będzie zabawnie. I wtedy przenoszę się z kostnicy na tarasik i życie nabiera rumieńców. Do tego szumią klimatyzatory tak głośno, że nie słychać ogłoszeń. Tu z pewnością nikt się nie przyczepi, że kaszlę i nie przybiegnie za rękaw z urzędnikiem od kontroli sanitarnej. Zamawiam zatem gorącą herbatkę imbirową. I rozkoszuję się laotańską zimą, może z 32 stopnie dzisiaj. Tylko. Herbatka ma kolor brązowy, po spróbowaniu okazuje się, że zionę ogniem. Cudowny lek na moje gardło. Piłam już dużo imbirowych specjałów, żeby nie szukać daleko to wczoraj: smoothie z ananasa z limonką i imbirem, ale to jest wypalacz! Imbir w płynie, grzeje bardziej niż laolao whisky 55%.

Przelot jak zwykle przespałam. To co? Check-in na jutro, żeby nie było, że Chiński Nowy Rok i jest overbooking na locie i taksóweczka z lotniska z taksometrem za jedyne 180 bath! Wchodzę do hotelu, walizka stoi przypięta łańcuchem do stołu. Tyle, że rezerwacji nie mam. To co? Kolacja w mojej knajpie, masaż i wracam do hotelu, ale nauczona doświadczeniem rezerwuję sobie nocleg... no... na lotnisku! Jutro no stress!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem