Tajlandia: To jest napad!


Wiem, że brzmi to absurdalnie, ale historia dnia wczorajszego jest jak tragikomedia. Najadłam się strachu. Jeśli ktoś nie wierzy w złośliwe duchy Tajów, tutaj może zacząć mieć wątpliwości. Moja przygoda zakończyła się szpitalem.

Zawsze jak zostaję porzucona i bezdomna zdarzają mi się jakieś przygody. Chyba nikogo nie dziwi, że poszłam na spacer po Bangkoku.

Wsiadłam do łodzi i podpłynęłam do Wat Saket. I ruszyłam w stronę Wielkiej Huśtawki, zygzakiem, na około trafiłam w okolice chińskiej dzielnicy. Zmierzałam do dworca kolejowego, bo stamtąd mam autobus pod  hotel. Zapędziłam się na most. Nie chcę przekraczać rzeki. Zawracam. Idę ulicą, jacyś ludzie byli po drugiej stronie, ale nie było to pustkowie, ani też jakoś szczególnie tłoczne miejsce. W bramie budowy siedzi pies. Niepozorny burek. Trochę nad moje kolano. Patrzę na niego przelotnie. Z daleka. Odwracam głowę. Idę. Po 20m łup! To jest napad!

Wrzasnęłam. Ludzie się zbiegli. Zdezorientowana odwracam głowę. Pies. Skoczył na mnie od tyłu. I wgryzł się w moją... gumkę od spodni. Czy chciał się bawić czy mnie ugryźć? Szczerze, obstawiam opcję B. Ale czemu? Nie patrzyłam na niego. Czy to ten sam burek czy jakiś inny? Pokazuję plecy ludziom, nie widać ugryzienia. Ale czy nie ma zadrapań? Wścieklizma jest w 100% śmiertelna. Z koronawirusa może mnie wyciągną, jakaś szansa jest. A to?? Poziom paniki odzwierciedla to, że znalazłam się w szpitalu. Zadrapań nie stwierdzono. A może było to ostrzeżenie?

Chyba, że był to lew strzegący moich skarbów z wróżby świątynnej. Kto wie. Life is brutal and full of zasadzkas.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem