Tajlandia: Bangkok o 6 rano.


W Polsce północ, w Bangkoku 6 rano. Po nocnym locie dotarłam do hotelu i kazałam przypiąć walizkę do stołu. Zaspany stróż pokazuje mi, że pokoje od 14h, jakbym nie wiedziała. Księżyc jasno oświetla zachmurzone niebo. Scena jak z nokturnu na Wawelu. Idę zobaczyć jak miasto budzi się do życia.

Jak w Luang Prabang, wszędzie uliczne jadłodajnie. Spieszący do pracy kupują porcyjki ryżu i ostrych dodatków. I wtedy na scenę wkracza mnich. W szafranowych szatach jakiś nierealny. Stoi i patrzy na pędzące samochody. O nic nie prosi. Przytula misę żebraczą i milcząco czeka. Parę minut później widzę kolejnego. Kawałek dalej ktoś dziękuje dwóm mnichom za błogosławieństwo. Ta tradycja ma się tu dobrze, choć w okolicy klasztoru chyba nie ma, a może nie znam. Idę dalej. Grupka 5 mnichów odbiera od ludzi dary. Robi to wrażenie, bo w Laosie to był show pod turystów, tutaj są tylko miejscowi. Widuję czasem mnicha gdzieś w klongach, zazwyczaj jednak o 6h idę na śniadanie, a nie włóczę się po mieście. Chwilę idę za mnichem, próbuję nadążyć za jego szybkim tuptaniem, jest boso, ale trzyma tempo. Moją uwagę odwraca magdalenka Prousta: widzę budę z czymś pączkopodobnym, co jadałam na śniadanie w Laosie. Stop!

Uwolniona z 10 bath objadam się kaloriami. Kawa by się przydała, kawalek dalej odnajduję swoje szczęście za 25 bath. Śniadanie mistrzów.

Pokój będzie o 14h, dochodzi 7h, idę do najbrudniejszego klongu w mieście. Po kilku minutach podpływa łódź. Dokąd bilet? Do końca. Wiem, gdzie to jest, ale nazwa?? W wodzie wypatruję waranów, płynie trup czegoś z toną plastiku. Woda jest czarna. Yyyyh. Łódź jest pełniuteńka. Płacę 11 bath i po kwadransie jestem pod Wat Saket. No tak, to była ta nazwa przystanku, co mi się zapomniała. Za to topografię pamiętam zawsze.

Na moście pod Złotą Górą 4 osoby czyszczą ulice. Z plakatu spogląda na mnie Rama X. Idę się przespacerować. Mam kilometr dalej Muzeum. Wybrałabym się. Sprawdzam na google czy dziś otwarte.

Jest poniedziałek 10 lutego 2020 i czytam: Mangha Puja, święto buddyjskie. Naturalnie według lokalnego kalendarza. Obchodzi się pierwsze spotkanie Buddy z uczniami. W zeszłym roku było 19 lutego. Ja to mam szczęście!

Dziś jest zimno. Tylko 26 stopni. Dobrze, że mam polar. W ciągu dnia do 34. Nawet wilgoci nie czuć. W mieście, na przystankach, w łodziach, autobusach jakieś 20-30% jest w maskach. Jak się zrobi cieplej pewnie się poddają. Ja też mam: w kieszeni.

Trafiam na hurtowy bazar losów. Chyba tutaj rano zaopatrują się wszyscy sprzedawcy chodzący po mieście i proponujący uśmiech szczęścia. Na skrzyżowaniu siedzi sprzedawca dosamochodowych wiązanek kwiatów dla duchów. Sama często kupuję je do autokaru, kto jak kto, ale kierowca zawsze się ucieszy.

Na ulicy 4 panów z zacięciem gra w warcaby na kawałku kartonu ręcznie pomalawanym na ciemne i jasne pola. Jeden kolor to kapsle do góry, drugi to kapsle do dołu. Sprytne.

Wstępuję do 7/11 po wodę gazowaną. Tytaj tylko malutkie szklane butelki, ale dobrze, że w ogóle jest. W Indonezji bywa z importu z Tajlandii albo z Francji. Widzę spore zainteresowanie kawą mrożoną. O 8 rano wolę gorącą, w końcu temperatura nie rozpieszcza. 26 stopni, phi. W lutym jest w Polsce niewiele mniej!

Taksówkarze, tuktukarze i mototaxi spogladają na mnie jak w tej piosence: Ona widzi we mnie piniądz. Po ptokach, chłopaki. Normę taksówek już na dziś wyrobiłam. Doceniam, że nie trąbią za mną i nie wołają jak w Kucie: "taxi Ma'am","bike, yes, yes pliz". Koszmar balijski.

Mijam sprzedawców medalionów z świątkami. Zbliżam się do Pałacu, pełno tu mundurowych. Nie, chyba czas na coś innego. Zoo w Dusit? Zoo nieczynne, choć już po 9h. Widocznie tak ma być.

Google pomaga mi wybrać autobus i uboższa o 14 bath jadę do hotelu. Kasjerka autobusowa urywa mi kwitek wielkości znaczka, z języków zna głównie migowy, ale daje radę. Mknę. Kierowca rozmawia z znajomym sprzedawcą kwiatków dla duchów. Z zegara w autobusie patrzy na mnie Rama IX z małżonką, taki większy amulet;) Tłoku na drogach nie ma. Dojeżdżam na gigantyczne rondo, coś jak pod katowickim Spodkiem, niestety tu autobus kończy bieg. Tym razem sprawdzam co pojedzie pod hotel po mojemu. Oglądam jakie numery zatrzymują się na trasie w pobliżu hotelu i porównuję z tymi wypisanymi na rozkładzie. Autobus 74. 10 minut, 10 bath i jestem na miejscu. Jest 10h30, od świtu na nogach, starczy. Przez ponad 4h maszerowałam. W tym tygodniu 90km.  Odpoczywam w klimatyzowanym lobby obok 20 walizek powiązanych plastikowym łańcuchem. Widać nie tylko ja żyję z fantazją.

Pomnik Demokracji w Bangkoku

U sprzedawcy losów

Buty Ramy X czczone jak w Ramajanie

Wat Saket o świcie, Złota Góra

Mnisi w maskach na lotnisku Don Mueang w Bkk 10 lutego 2020

Bayoke Sky Tower o 7 rano

Sklep z flagami, to się może każdemu przydać

Autobus miejski

Spanikowani mieszkancy w łodzi

Łódź, czyli szybcy i wściekli 
(obyś nie wpadł do kanału)

Pan kapitan

Mnisi spieszący po jedzenie o świcie,
boso przez świat

Rozkład jazdy łodzi bardzo nowoczesny

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem