Indonezja: Jawa - Bromo i inne wulkany



Wjeżdżam jeepem na wulkany w okolicy Bromo. Rzucam rzeczy w hotelu i ruszam na trekking. Wulkan Bromo ma 2392m. Stojący obok spokojny i spiczasty Batok ma 2400m, ale wydaje się dużo wyższy. Jestem na 2200m, trochę muszę zejść, a potem podejść do góry. Wokoło chmury, ale przestało popadywać, więc idzie się dobrze. Zapach siarki sygnalizuje, że bramy piekieł blisko. Drużyna pierścienia sprawna, więc idziemy szybko, ale czujni Indonezyjczycy gonią nas na koniach. Dobra cena: 250000 rupii (z 17€) za jazdę w 2 strony z lodży pod wulkan. W połowie trasy ktoś się jednak łamie. Dla mnie jazda konna wydaje się niebezpieczniejsza od spacerku po stromiźnie. Wędrówka pod górę nie jest bardzo trudna, oczywiście nic za darmo, na widok trzeba zasłużyć. Popadało, więc się nie kurzy.

Jest 16h, nie ma NIKOGO prócz nas. Doskonały pomysł. Jako, że raz na 23 lata jest na Bromo hinduskie święto i przypada na styczeń/luty 2020, drogi dojazdowe są zamknięte i pod Bromo trzeba iść pieszo. Rano jest tu zwykle ścisk, teraz ta pustka i ta cisza i brak budek i nachalnych sprzedawców mnie po prostu zachwyca. Luksusowe warunki.

Nazajutrz obudzę Bromo o świcie, oby nie padało. Wstaję o 3 rano. Zimnoooo. Jadę jeepem na punkt widokowy.  Bromo leniwie wypuszcza dymki, stojacy w oddali Semeru też pali fajkę. Błękit nieba i brak chmur jest aż za doskonały.


Wspominam moją wyprawę sprzed dwóch lat na Ijen, niebezpiecznie aktywny wulkan, w którego kraterze jest jeziorko o ph kwasu z akumulatora. Mój 28-letni przewodnik zamiast gumowej maski z filtrem miał rękaw bluzy. Sam ważył 53kg, a nosił 70 kg siarki na plecach w dwóch koszach zatkniętych na kiju. Pracował od 3 lat wraz z bratem i wujem. Chętnych nie brakuje: było ich tam 400, ale tylko 100 do 200 jednocześnie, zmiana wypadała raz na 3 dni. To ciężka robota. Zarabiają nawet 200$, czyli 2x więcej niż średnia w regionie. Karierę kończą po czterdziestce, płuca nie wytrzymują. Nowe pokolenie uczy się angielskiego. Ta praca jest dobrze płatna, nawet przy kilku osobach zarabiają polowę miesięcznej stawki w kilka godzin bez 80 kg na plecach. Samo wejście, dla nas mozolne i pionowe, to dla nich igraszka. My upoceni wspinaliśmy się pośród górników objuczonych koszami. Kontrast. My w traperach, oni w czymkolwiek, często w japonkach. Za kilogram siarki dostają 10000 rupii, czyli poniżej dolara.

Po drodze jeepem rozmawiam z przewodnikiem o lokalnych czarach. Znawcą tego typu praktyk jest "dukun". Na innych wyspach zwany "bomoh". Dukun zajmuje się białą, a dukun santet czarną magią. Zapewni fortunę, ale może też zaszkodzić rywalom. Zrobi amulet. Ześle deszcz. Może nam zrobić masaż zdejmujący urok, doradzić jakich ziół używać, potrafi czytać z kart, a czasem każe nam złożyć krwawą ofiarę. Jest to zawód, ale często przechodzi z ojca na syna. Nie jest niczym nietypowym, że prominentni politycy korzystają z usług dukunów.

I jakoś tak od słowa do słowa przewodnik opowiada mi jak miał pierwszą grupę na Borneo, właśnie wszedł nowy program. Słyszał, że tam ktoś na niego może rzucić urok, poprosił zatem teścia o poradę. Odprawiono rytualy. Będąc na Borneo starał się być uśmiechnięty i uprzejmy, z szacunkim kłaniać się nisko starszym dotykając jedną ręką ziemi jak nakazuje stara tradycja z Yogyakarty. I nagle pewien człowiek zaczął rozmawiać z idącym obok lokalnym przewodnikiem z Borneo natarczywie się w niego wpatrując. Trochę jest to irytujące kiedy ktoś mówi do innej osoby, nie wiemy o czym, ale czujemy, że o nas, choć nie rozumiemy ani słowa. Powiedział w lokalnym dialekcie, że tego człowieka otacza silna aura i żeby nie szedł do wodospadu, bo może tam mieć wypadek, są tam bowiem silne złe moce, które tę aure też wyczują. Dziwne? Mój kolega był przeszczęśliwy, że nie ma wodospadów w programie. Jaka jednak jest siła zabobonu w kraju, gdzie dominują wyznawcy religii monoteistycznych!

Kiedyś zadzwonił do niego europejski znajomy prosząc o pomoc: podejrzewał, że ktoś rzucił na niego urok. Najpierw miał wypadek motoryzacyjny, po kilku dniach w środku nocy spadł na niego sufit w hotelu, bez trzęsienia ziemi czy czegokolwiek. Nawet najtwardszy mądrala po czymś takim się zastanawia nad przyczyną tak poważnych i irracjonalnych wypadków. Szczególnie jak zna tutejsze tradycje i tu bywa. Nas to dziwi, dla nich to norma.

Kiedy kilkumiesięczne dziecko dostaje kolejnego ataku padaczki i krzyczy z bólu, a dukun stwierdza, że nawiedził je duch małpy, czujemy niesmak. Jak w tak gigantycznym kraju może panować taka ciemnota? Gdzie jest kres głupoty? Jaki duch?? Po badaniu wychodzi rtęcica: skażenie rtęcią. W Indonezji mnóstwo dzieci ma wady genetyczne, bo rodzice pracują w kopalniach wydobywając złoto. Tutaj są najpodlejsze warunki. Rtęć zatruwa środowisko, a przez to też ludzi. Pracują też dzieci. Amalgamat rtęci i złota gotuje się w domach na zwykłej kuchni obok zupy. Stężenia neurologicznej trutki są wielokrotnie większe niż normy WHO. Czego? - spyta Indonezyjczyk. A co to jest norma? Dzieci rodzące się z ciężkimi deformacjami przez kilka lat są żywą roślinką. Zatruwają się jeszcze w życiu płodowym, potem jest tylko gorzej. Małych kopalni nikt nie kontroluje. Problem narasta. Młyny kulowe do odzyskiwania złota mieszają wodę i rtęć, która przyciąga cenny kruszec. Teraz trzeba to stopić i sprzedać za dobre pieniądze. Połowę zabiorą skorumpowani urzędnicy, taki los nielegalnych górników. Ostatnio głośno o wyspie Buru, ale problem użycia rtęci do pozyskania złota chałupniczą metodą jest tu powszechny. Czy Konwencja z Minamaty w sprawie rtęci coś tu zmieni? Czy ktoś potraktuje ją poważnie? Tu potrzeba lat świetlnych edukacji, żeby cokolwiek zmienić. Póki co króluje zabobon, co etnograficznie może i jest ciekawe, ale czy chcielibyśmy w takim kraju żyć?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem