Tajlandia: Wat Chedi Luang


Czy można zaspać na urlopie? Mnie się udało. Budzik zadzwonił o szóstej: "nic nie muszę" - pomyślałam wyłączając telefon. Zamiast gorących źródeł spacer po starówce Chiang Mai, czemu nie? Mam napad zmęczenia.

Świątynia Królewskiej Stupy: Wat Chedi Luang. Mój wyrzut sumienia. 

Jasne, że była w planach, ale jakoś nie chciałam jej oglądać po ciemku. Płacę "donację": 40 Bath wstępu dla obcokrajowców i idę prosto pod największą stupę Chiang Mai. Nie szkodzi, że jest uszkodzona, to jej nadaje charakteru. Mam déjà vu z Birmy: pagoda w Mingwan prawie 500km stąd. Miała 150m, też jest w stanie rozsypującym się i to dużo bardziej od tej, by nie rzec dramatycznym. 

Tutaj król Saen Muang Ma chciał umieścić prochy ojca. I choć budowę rozpoczęto w XIV wieku, dokończono prace w połowie XV wieku. Co u nas tyle czasu budowano? Katedry. I to jest odpowiednik średniowiecznego kościoła w naszej kulturze. Jeśli król chciał zrobić efekt, to udało mu się. Nawet dziś ogrom budowli budzi respekt. 54m bok kwadratowej podstawy, 82m wysokości. Największy zabytek Lanny. Po trzęsieniu ziemi w 1545 zawaliła się część konstrukcji. Po tym Szmaragdowego Buddę umieszczonego we wschodniej niszy w 1468r przeniesiono do Luang Prabang w 1551r. Co prawda węże Naga są dodane, a w 1995 roku na 600 rocznicę budowy odudowano niszę i umieszczono wizerunek Buddy, ale okiem laika jest to bardzo efektowne i wdzięczne miejsce. Raczej nie zauważymy, że styl węży jest środkowotajski i kulturowo odległy od północy. 

Kiedy w XV wieku pielgrzymi tu przybywali z pewnością byli pod wrażeniem ogromu tej konstrukcji, jak na nas dziś robi wrażenie katedra. Przypatruję się potężnym drzewom wokoło, któreś z nich może pamiętać czasy lokacji. To jak w Arles: jest obraz van Gogha, a na nim chuderlawe drzewko, reprodukcja jest w miejscu, gdzie on stał, a ja widzę potężne drzewo współczesne i wiem, ze artysta też je widział. Słonie na tarasie czedi przede mną są chyba ponadnaturalnej wielkości. 

Myśląc o dzisiejszych uroczystościach związanych z Ramą IX i Ramą X wyobrażam sobie jak tutaj musiało to wyglądać. Procesje białych słoni w bogatych uprzężach, armia przystrojonych sług w paradnych uniformach, król i królowa na słoniach pod parasolem, a wszystko kapiące złotem. Aż mam ochotę w przyszłym roku przyjechać na jakieś uroczystości jak procesja barek królewskich. 

Tajowie szanują tradycje do bólu, okazują szacunek innym poprzez uprzejme ukłony, zdejmują buty nie tylko w świątyniach czy pałacach, ale wchodząc do sklepu czy zakładu usługowego. Kłaniają się wizerunkom w świątyniach, tak jak Polacy żegnają się na widok kościoła czy kaplicy. Jestem w miejscu, gdzie pojęcie szacunku się wykuwało latami aż przybrało tak wyszukaną formę, że Europejczyk tego nie pojmie podczas tygodniowej wycieczki. Nas bawią "elfie uszka", jakie nosi sułtan Yogyakarty na Jawie czy strojne korony na obrazach tajskich królów. Tutaj oznaczają jedynie majestat. Nam Tajlandia wydaje się baśniowa, a ludziom tutaj nie przychodzi na myśl, żeby coś zmienić. Dlatego zmieniają się rządy, a w tym kraju zwornikiem pozostaje król. Każdy Taj szanuje majestat jego urzędu. I choć politycy miedzy sobą się kłócą, to Rama IX rzadził tutaj 70 lat i rozstrzygał najtrudniejsze spory. To dlatego podczas rocznej żałoby narodowej tysiące Tajów przybywały pokłonić się przed kaplicą, gdzie zmarły król czekał na ukończenie krematorium. Ogłoszono konkurs. Snycerze i artyści z całego kraju pracowali nad tymczasową konstrukcją, by złożyć hołd ojcu natodu. Maha Vagilalongkorn długo zwlekał z koronacją, aż opadną emocje, bo trudno zastąpić 68 milionom ludzi ojca w ciągu jednego dnia. I choć teraz w Tajlandii wrzawa o obcinane pensje i strach przed nadchodzacym niczym lawina nieuniknionym kryzysem, bunt tli się, ale przeciwko rządzącym ministrom. Już rozdawnictwo mające wspomóc rolników nie wystarcza. Gdzie są maski? - pytają rozzłoszczeni ludzie. Pieniądze są potrzebne na leczenie, respiratory. Tu każdy boi się koronawirusa. 

Jako obcokrajowiec po raz pierwszy czuję jakieś napięcie, ludzie się boją, bo scenariusze nie są radosne. Zgodzą się na każdą restrykcję, kontrolę. Dlatego polityka się zmienia, jestem obserwowana, moje przejazdy są rejestrowane i tak będzie za chwilę na całym świecie. Kiedy przejdziemy przez to i wreszcie odetchniemy spodziewam się wielkiego boomu w turystyce, więc teraz sobie spokojnie poczekam, dozwiedzam, zainwestuję w nowe wyprawy, a potem z nową energią ruszę do pracy. 

Jedno jest pewne, za parę tygodni, miesięcy obudzimy się w nowej rzeczywistości i już nie będzie powrotu do przeszłosci. 

O 11h gong wzywa mnichów na obiad, na mnie już czas. Przyjemnie mi w cieniu drzewa medytować pod okiem słoni spoglądajacych na mnie z tarasu czedi, ale czas już opuscić Tajlandię. Od jutra nowe przygody: Borneo czeka.












Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem