Malezja: Mari Mari na Borneo

Nie czarujmy się, na Borneo, przynajmniej w części malezyjskiej, kulturę ludzi lasu można znaleźć głównie w skansenie. Malezja zmierza w stronę Singapuru, nie Sumatry. Decyduję się na czterogodzinną wycieczkę do etnicznej wioski położonej 15 km na północ od Kota Kinabalu.


Wioskę Mari Mari otwarto w 2008 roku. Mam tu odkryć duszę Sabah, zieloność pod błękitnym niebem, poznać pięć grup etnicznych, tradycyjne domy i różnorodność, jak zapewniają foldery. Będą rolnicy grup Dusun i Rungus, myśliwi i rybacy Lundayeh, kowboje i morscy cyganie Bajau i słynni wojownicy Murut. Każdy z 5 domów zbudowali potomkowie z danej grupy zgodnie z tradycją. Zobaczę jak w takich domach się żyło i nadal żyje. Póki co zapewniono mi trasfer z hotelu i bilet za 180 zł. Dużo, ale sam bilet to 175 zł. 5 zł to taksa rządowa: pytam panie w kasie czy kochają swój rząd. Domyślcie się co mi odpowiedziały. W cenie mam: przewodnika, zwiedzanie żywego skansenu, lokalne pokazy tańców, welcome drink i lunch o 12h30. Sesje są o 10h i 14h, a w wysokim sezonie (na jaki nie liczę), 18h. Najważniejsze: są tu jacyś ludzie, turyści;) Prywatne zwiedzanie mnie zaczęło irytować, bo zamiast "guide" mam "kogobądź", a jak wczoraj się przekonałam ktoś taki rozłoży na łopatki najprostszy program. Może wreszcie się czegoś dowiem o Borneo. Wokoło dżungla głośno się odzywa głosami ptaków i cykad, szumi potok. Punkt 10ta pojawia się Popoj, przewodnik. Właściwie Przewodnik, przez P. Ma wiedzę, humor i kompetencje. Zaczynamy. Do wioski prowadzi sznurowy mostek.


DUSUN
Zaczynamy od domu ludu Dusun, to największa grupa na Borneo. 55 języków, 79 podgrup. Mamy poznać co się robi w takiej wiosce. A że to rolnicy, rozmawiamy sobie o ryżu. Tu mogłabym spokojnie dokształcić przewodnika. Oglądamy rodzaj budki z ryżem, otwarty spichlerz. Nad ryżem czaszka złodzieja ma być ostrzeżeniem dla ochotników. Dodatkowo taki spichlerz chroni... czarna magia. Przewodnik mówi, że to tak dawniej ludzie wierzyli w zabobony. Myślę, że nic się nie zmieniło.

Mari, mari - chodźcie. W domku pokój rodziców, drugi dla dzieci, dla dziewczynek na górze, a chłopcy: na podłodze. Plemię lubi alkohole. Uczymy się robić bimber:) Po chwili pani w krótkim rękawie (czyli niezamężna) daje nam skosztować gotowanej w bambusie przekąski. Zapijamy winem ryżowym. Nadaje się każdy rodzaj ryżu prócz kleistego.




RUNGUS
Dalej mamy plemię Rungus: mieszkają w długich domach, robią gongi i zbierają miód. Kosztujemy. Miód jest nieco kwaśnawy, bo jest z akacji. Jest też bardziej płynny. Cała wioska mieszka w jednym długim domu. Jeden pokój to jedna rodzina, może być 80 takich pokoi. Super! Takie chcę zobaczyć! Nie w skansenie, chcę zobaczyć ludzi żyjących w długim domu! Żeby to zobaczyć trzeba pojechać do Kudat. Domy są nowocześniejsze, ale też długie. Zasada ta sama. Wpisuję na listę "must do". Pokazują nam jak w 20 sekund rozniecić ogień. Wow! Bambus z dziurą i wysuszone obierki z bambusa. Robi to pan, ale zwykle to funkcja kobiet.



LUNDAYEH
Lundayeh: rybacy, ale też znający dżunglę łowcy głów. Witają nas półeczki z dzbanami: to nie podarki dla duchów, to rodzaj grobu. Przewodnik jest świetny: "Choćmy się zrelaksować do łowców głów". Żeby się ożenić trzeba udowodnić, że jest się dobrym obrońcą rodziny. Trzeba teściom przynieść ludzką głowę. Krew jadło się z ryżem, żeby przejąć siłe wroga. Po zabiciu człowieka są tajne rytuały w dżungli koło krokodyla. Tu chyba coś muszę keszcze doczytać, bo takie bajki opowiada Przewodnik, że słyszę, ale chyba pogubiłam się w szczegółach.



Jestem u krawca. Robi rodzaj lekkiego materiału z skóry jackfruita, wygląda jak wełna, ale jest niegrzejące. Pokazują nam jak zrobić ozdobne dredy pod kolano, taki gadżet wojownika. Przewodnik tłumaczy też, że jak przypadkiem maczetę wyjmie się z pochwy, to trzeba ją nakarmić krwią, nacina się wtedy własną rękę i smaruje ostrze.







BAJAU
Badżał się to wymawia.
Bajau, plemię Przewodnika. Pochodzi z Filipin. Przybyli tu z 500 lat temu. Przewodnik robi pokaz MTv. Serio: tańczy i śpiewa. Magik. Cyganie morscy, mogą nawet kwadrans pozostawać pod wodą nurkujac. Uwielbiam gościa. Dawniej żyli na łodziach. Potem zaczęli budować domy na palach. Taki stoi też przed nami. Tyle, że wody nie ma. Kto był na wyspie Jamesa Bonda z Krabi czy Phuketu, ten wie już nieco na temat malezyjskich cyganów morskich, tu coś w ten deseń. Znowu jemy: ryżowe ciastko. Zapijamy rodzajem naparu z gotowanego pandanusa z imbirem. Smak mocnej herbatki imbirowej. Dobre na jet lag. Wspinamy się do domu i jemy naleśnik penjaram z marynowanego miksu ryżu, zboża i pandanusa. I mleczka kokosowego. Banju są handlarzami, mają pieniądze z których robią stroje. Robimy sesję foto w iście cygańskiej kolorystyce. W takiej ramce weselnej. Potem czas na ostatnie plemię. Kto jest ochotnikiem na spotkanie z wodzem? No zgadnijcie?





MURUT
Spotykam "syna wodza", moja wycieczka stoi za mną, w rządku, jeden za drugim. Jak źle odpowiem na pytanie lub się pomylę, to nas zetną maczeta, twierdzi Popoj. Jakoś mnie to nie stresuje. Syn ma pióra na głowie, przepaskę na biodrach i żebra na wierzchu. No nie jest to ciacho, raczej styl Buddy po 49 dniach medytacji, ale jeszcze przed oświeceniem. Zanim podniesie maczetę jak warknę to zejdzie bidok na zawał.

Jak sie nazywam? Skąd jestem? I najlepsze: ilu jest ludzi w grupie? Odpowiadam: 12. Skąd wiedziałam? Przewodnik 3 razy dopytuje.  Mam rację. 12. I'm smart! - odpowiadam zuchwale.

Wpadamy do łowców głów do Starbucksa na kawę. Pijemy ciepłą słodką kawę z bambusa. Próbkę kawy. Panowie noszą przepaski, szkoda, że na majtkach, byłoby śmieszniej i autentyczniej bez. To niestety skansen. W domu łowców głów skaczemy na drewnianej trampolinie. Fajne;) Wreszcie jak w domu. Chętnie tu zostanę.



Robią nam zdjecie na zielonym tle, wiecie co to znaczy? Przerobiłam to w Australii, fajny pomysł. Nie powiem o co chodzi, przyjedźcie sprawdzić sami.



Jeszcze soczek z limonką i tatuaże, wreszcie występ. Wioska jest niewątpliwie fajna, tylko czemu to tyle kosztuje? Cena 10€ byłaby uzasadniona. Muzyka w rytmach balijskich dziwnie znajoma. Pewnie kojarzy mi się z wieczorną kolacją w Kuala Lumpur. Tradycyjne stroje. Czy będzie skakanie na bambusie? No przyznam, że ten obowiazkowy program zdałam, ale też mam już wprawę. Lekcje z tańców malezyjskich czasem mi się zdarzają. Po obiedzie każę się odwieźć do Puh Toh Si Temple - chińska światynia wymieniana w przewodnikach. Lokalne wycieczki mają ją w programach, więc jestem ciekawa jakie cuda na kiju tu się mi przytrafią. Niestety jest tylko cieniem bogatej chińskiej świątyni w Kuala Lumpur. Jak mierna kopia. Po kwadransie zamawiam Graba za 30 MYR do kolejnej atrakcji: parku z moimi nosaczami. Nie wyjadę z Kota Kinabalu bez zobaczenia nosaczy, obiecałam Arlecie. Wildlife Lok Kawi planowałam zrobić razem z Mari Mari za skromną dopłatą 90 zł. Taxi 30, wstęp dla bogaczy z Zachodu aż 20, odwózka na lotnisko: zobaczymy. Czynne jest do 16h30. Będę tam na 14h15, mam sporo czasu. Tymczasem Kota Kinabalu jest irytująco zakorkowane. Miasto liczy blisko 600 tysięcy mieszkanców.


Na miejscu kupuję bilet i pytam do której czynne: kasa do 16h30, mogę jednak zostać w środku do 17h30. Ktoś z agencji proponował mi Lok Kawi twierdząc, że to nie zoo. Owszem, to jest staromodny ogród zoologiczny. Słoni 6 na małym wybiegu. Czemu one takie małe? To słonie pigmeje. Mają po 20 lat, wyglądają na sporo mniej. Jedna słonica, jak piszą w ramce na ścianie, nie lubi dzieci, ciekawe czemu.





Wchodzę do ptaszarni. Przez środek płynie strumyk. Pisze, żeby zamykać za sobą drzwi, ale obsługi brak. Nikt niczego nie pilnuje. Wokoło mnie dżungla. Stoję na podeście i się nie ruszam. Nade mną gruchanie. Nagle lecą ptaki. Gigantyczne. Ich skrzydła robią huk jak startujący samolot. Stoję i słucham ptasich romansów. Staję się niewidoczna. Jestem tu sama, ludzi wymiótł upał, koronawirus lub pora obiadowa, nie wiem. Całe zoo jest moje. Do ptaszarni jeszcze wrócę. Idę szukać nosaczy. Podchodzę do wybiegu niedźwiedzia, siedzi znudzony na tyczce. Musi tam być chyba przewiew. Mam wrażenie, że jest więźniem. Swędzi go stopa, coś ją dźwiga, ale nie dosięga i odpuszcza sobie. Drugi miś śpi obok. Diego urodził się w 2001 roku, Obot w 2004. Jest jeszcze May May z 2016 i Ting Ting z 2007. Ja widzę 2 sztuki, ale nie ogarniam całego wybiegu, muszą spać gdzieś pod płotem, ale w piątek 13 nie zamierzam się wychylać. To malajskie niedźwiedzie słoneczne - występują na Borneo, Półwyspie Malajskim, na Sumatrze. To najmniejszy niedźwiedź świata, ma krótkie czarne włosie, pod pyskiem biały kołnierz. Waży do 60 kg. Lubi wspinać się na drzewa, ale na tym wybiegu nie ma na to szans. Je owoce i liście zrywane z gałęzi, termity, pszczele ule, małe ssaki. Są aktywne nocą i żyją samotnie, w dzień śpią. Młode rodzą się na ziemi i są z matką 2 lata. Pytacie co robię w zoo? Uczę się. Za ogrodzeniem słychać miski i oba misie wyraźnie się ożywiają, jak kot słyszący nóż na desce. Wyraźnie podniecone zbliżającą się ucztą niespokojnie kręcą się koło tylnych drzwi.


Koło orangutanów zrzucam plecak i siadam na pieńku. Widzę cztery. Leniwie wylegują się na platformach. Trochę na mnie patrzą. Pongo pygmaeus ma młode płaczące jak ludzkie dziecko. Ciąża trwa 9 miesięcy. Nie pływa. Nie ma ogona. Jest 4x silniejszy od człowieka. Największym wrogiem są komary. Nie wiem czy kolejne pokolenie jeszcze zobaczy je w naturze, grożą im te same choroby co nam.


Dochodzę do okratowanego wybiegu dla nosaczy (proboscis, nasalis larvatus). Im większy nos, tym samiec atrakcyjniejszy. Żyją w grupkach: na jednego samca przypada do 8 samic. Tutejszy najwyraźniej zażywał viagrę, co rusz dopada którejś laski. Małpy te dobrze pływają. Młode ssie matkę, tata zaczepia panienki, wyraźnie chce poromansować, matka odstawia młode i je iska. Najlepsze jest, że jedzą trzymając jedzenie nogą.





Na koniec naturalnie trochę bydła, bo jak wiemy krowa jest dla Azjaty dużą rozrywką. I wreszcie gibbon. Robi z siebie kulkę, na jednej ręce się giba, a drugą coś podjada. Wisi na gałęzi jak duże jojo.


Wychodzę. Zamawiam Graba. Nie ma. Ktoś mnie zaczepia: 40 MYR za taxi na lotnisko. Nie. Idę i próbuję coś wyszukać. Nic. Mija 10 minut. Ja idę. Nic. Telefon w tej sytuacji się rozładowuje. Wspaniale. Jestem uzbrojona w powerbank. Nie boję się. Do odlotu 3h. Pieszo: 2h11. I tak zdażę. Po kwadransie znowu próbuję. Jest! 16 MYR. Ufff. Trzeba być twardym. 1 MYR przeszłam pieszo. Awe ja. Nie chodzi nawet o pieniądze, ale o robienie ze mnie idioty. Ja wam dam zarobić, tylko nie wmawiajcie mi, że białaska musi być głupia. Tuż po piatej docieram na lotnisko.

Jutro nowe przygody, przede mną Kuching.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem