Malezja: Orangutany są wszędzie, atrakcją jest krowa!


Kiedy wszystko idzie gładko, to z pewnością coś zaraz się popsuje. Masz Ci los! Samolot na 10 marca najpierw mi anulują, przesunięcie wylotu z 9h na 15h10 mnie nie cieszy. Mam wizę tajską dokładnie do 10. A jak coś będzie nie tak? W tej sytuacji to normalne, że wszystko idzie pod włos jamnika szorstkowłosego. Jeszcze o 12h dokańczałam zupę z mleczkem kokosowym i domawiałam mango smoothie na drogę, gdy nagle dopadła mnie myśl, że mam lot międzynarodowy, więc odprawa zaczyna się o 12h10, nie o 13h10. Wsiadam w pierwszy napotkany pojazd, a Budda chciał, żeby to był tuktuk. 120 bath, dobra cena, bez negocjacji. Na te 2.5km wystarczy. 10 minut później pozbywam się bagażu i w przypływie radosnej wolności idę wysłać obiecaną kartkę. Wchodzę na pocztę, słyszę muzykę z Titanica i czas na chwilę staje w miejscu, nawet schody ruchome nie działają, ludzie jakoś zniknęli. Dziwnie się zrobiło, mam déjà vu.

Wchodzę na kontrolę bagażu i wtedy budzę się w nowej rzeczywistości. Mój samolot odleci o 22h: za 9h!! Prawo Murphiego, ale wizę wyjazdową mam wbitą, nigdzie się nie ruszę. Zostaję strażnikiem czasu. Z uśmiechem witam kanapkę z McD serwowaną o 18h. Wreszcie koło 20h zapowiadają boarding. Wylot 20h55. Coś do przodu. Odsypiam w samolocie. Ląduję w Malezji kwadrans po północy, bo zegarki o godzinę się tu przestawia. Nagroda za cierpliwość czeka: zamiast godzinnej kolejki po pieczątki w paszporcie, luz. Nie ma nikogo. Zaraz za drzwiami lotniska znowu akcja: "Good evening, jestem kierowcą Grab, to malezyjski Uber", odmawiam przeuprzejmemu panu, bo mam plan. AirAsia proponowała mi bilet na autobus zamiast za 12 to za 9.99, ale nie mogłam go zdobyć, coś się blokowało. Wiem stąd, że co 20 minut są autobusy, które jadą na Sentral 55 minut, tyle co taxi z 1 poziomu. Czekam 10 minut i jadę. Taxi Grab to do hotelu minimum 65 zł + autostrada. Pociąg aż 55. Więc ta tania opcja mi pasuje. Z Sentral taksówką za parę groszy dostanę się pod hotel. Pewnie się zdziwią, że melduję się po drugiej, ale przesunęłam wylot jutro na Kota Kinabalu na Borneo z 10h20 na 13h55, więc ciut odeśpię. Nocna jazda ma dużo plusów, choćby brak tłumów i korków.

Nazajutrz przepakowuję bagaże, większy zostanie w przechowalni hotelu, a plecak jedzie na Borneo. No taka strategia. Chcę być mobilna. 8h40 ruszam do recepcji, zamawiam taksówkę i za 6 zł jadę na Sentral Grabem. W sumie to nieco poniżej, bo płacę 6 MYR. Znalezienie skąd jadą busy na Klia2 nie jest proste. Ludzie mówią: "Tam jest pociag", "Nigdy nie jechałam na lotnisko autobusem". A ja tak, dziś w nocy. W końcu wydostaję się poza Sentral, w środku jest galeria, więc nie mam pojęcia gdzie idę. Po drodze wymieniam pieniadze, Sentral ma dużo lepsze kursy niż Klia. 1 eur = 4.74, wczoraj było 4.35, ale też ja nie mogłam wybrzydzać. Obchodzę budynek od zewnątrz i odnajduję za wyjazdem z podziemnych garaży odpowiednią dziurę z autobusami. Jeden zbiera się do odjazdu 10h10. Mam minutę. Płacę 14 MYR i odkrywam, że firmy prowadzą konkurencję cenową. Świetnie. Dojadę na 11h, akurat zacznie się check-in, będzie czas na śniadanie. W hotelu zdążyłam tylko wypić kawę. Lotnisko Klia2 znam nieco lepiej niz Klia1, wiem, że jest tam duża galeria.

Mam troszkę czasu, bo nie mam bagażu, a pasażerów teraz mało, więc sprawdzam ofertę lotniskowego hotelu kapsułowego. 3-6-12h tranzytu można spędzić w kontenerze z materacem i poduszką. Cena od 105 MYR, jakieś 100zł, sporo. Prysznic 27 MYR. Luksus kosztuje. Na zewnątrz są kłódkowane szafki na bagaż. Może kiedyś skorzystam. Tymczasem dociera do mnie zapach gofrów. Mniam! Śniadanko!


Odnajduję przechowalnię bagażu: 38 zł za dobę, jeśli depozyt zostawiamy na tydzień cena spada do 18 zł za dobę. Moja opcja z hotelem jest korzystniejsza: za noc w pokoju bez okna i bez śniadania płaciłam 75 zł (Suiss Inn China Town), miałam za to internet, czajnik i poranną kawę, 2 butelki wody, spokój i ciszę oraz czyściutką pościel. Przechowanie bagażu na 5 dni. Może się ktoś zastanawiać po co lecieć na Borneo na 5 dni, dla mnie sprawa jest prosta: zobaczyć nosacze, może orangutany (te będą też za parę dni na Sumatrze), zrozumieć o czym czytam w przewodnikach na ten temat i nacieszyć się przyrodą oraz innością malajskiej kultury. Sprawdzę czy ludzie ubierają się po europejsku, muzułmańsku czy może bardziej lokalnie.

Chińczycy mówią, że mężczyzna, co odwiedził 100 wiosek wie więcej niż starzec, co przeżył sto lat. Ja ciągle szukam oświecenia. Mam poważniejszy projekt na koniec roku: Arletka wie już o co chodzi;) Niemniej, żeby wiedzieć czego się chce i cokolwiek zaplanować najpierw muszę mieć jakieś bazowe informacje, nie w teorii i z internetu, jestem praktykiem. Im wiecej sytuacji awaryjnych na sobie przerobię, tym skuteczniej zapobiegnę im w przyszłości. Sprawdzam różne opcje. Zawsze.

Na lotnisku w Kuala Lumpur jechałam już ekspresowym pociagiem, taksówką z Graba i autobusem. Dzisiajszy dojazd od hotelu do lotniska z przesiadką zajął mi 1h10min. Jestem zadowolona. To jak Pyrzowice w stosunku do Katowic, a może i dalej. A najzabawniejsze, że wczoraj za taksówkę gość zażądał 20, ja mu powiedziałam, że powinno to kosztować 12, a on mi, że jest północ i dlatego liczy więcej. Zgodziłam się na 15, dziś zapłaciłam 6, ale to dlatego, że kierowca miał po drodze i też tam jechał, 50m ode mnie wysadzał kogoś i był właściwie na miejscu. Tłumaczę jak to działa: jak znamy wartość usługi i jesteśmy do bólu precyzyjni, to dużo ułatwia. To wymaga jednak doświadczenia. Jestem w Kuala Lumpur drugi raz w tym roku, więc mam świeżuteńkie dane i to są owoce, które zbieram za frycowe, jakie wcześniej płaciłam. Jasne, że wychodząc z lotniska rzucaja się na mnie taksówkarze, ale jak nie ma pośpiechu, chętnie eksperymentuję. Zawsze mogę kupić wycieczkę z lokalnego biura, szczególnie jak jest coś poza miastem, ale gdybym była z biurem wolałabym sprawdzone opcje. W Kenii mogłam pojechać w miasto taksówką, a wybralam się z biurem. Po co przepłacać? Bo mam dzięki temu spokój i pewność, że wszystko jest pod kontrolą. Nie muszę myśleć nad timingiem, gdzie ile czasu i czy wyjechać o 6 czy o 8h, trafiam w odpowiednie miejsca w określonym czasie. Dobrze mieć z sobą kogoś, kto to zna, kto bywa i kto pomoże mi nie wpakować się na warana czy lody, po których się struję. Dlatego teraz skazana na samotne podróże mam z tego frajdę, ale też niefajne poczucie niepewności. Potrafię ocenić czy opłaca mi się czekać ma autobus czy może lepiej od razu wziąć skuter. Inaczej też podróżuje się w 8 osób, inaczej w 40, inaczej samemu. Jak pierwszy raz jechałam na Klia2 Airport, dojechałam taksówką o wiele za wcześnie, dzisiaj mogłam sobie pozwolić na luksus spania do 9h i podróży z przesiadką. Czas wyszedł idealnie.




Nie mam jedzenia w samolocie, więc wpadam do Starbucksa na penne carbonara. Tyle piszecie o wykupionym makaronie, że już z 5 razy jadłam pastę w ciagu ostatnich dwóch tygodni. A propos: "Czy była pani w ciągu ostatnich 2 tygodni w Chinach, Iranie lub we Włoszech?". Nie, tylko w bezpiecznej Tajlandii, co potwierdza mój paszport. Mogę wejść na pokład. Ludzie noszą już nie tylko maski, ale także gumowe rękawiczki. Nowa faza koronafobii. Jeszcze nie mają na głowach zbroi z obciętych butli na wodę, ale mnie już nic nie dziwi. Dzieci mają maski w stworki z bajek. To dobrze, bo sama łapię się na tym, że podnoszę ręce do twarzy, więc choćby w tym celu maski są wskazane. Myslę, że teraz dzieci bawią się w ubieranie masek lalkom i tłumaczom im jak ważne jest mycie rąk. Przede mną telewizor, latają wielkie koronawirusy i na to wskakuje woda i reklama pralek Sharp. Są branże, które na problematycznym wirusie zyskują. W sumie to kraje islamskie są dobrze przygotowane do walki z wirusem: po pierwsze jest tam ciepło, po drugie kobiety mają zasłonięte twarze z urzędu. Dziś w ramach równouprawnienia powinni się pozakrywać także panowie, to jeżdżenie do takiej Tunezji byłoby jakąś alternatywą na najbliższy lipiec. Obok mnie pani ma 2 maski: jedną na drugiej. Już parę razy to widziałam dzisiaj. Safty first. To jak zakładanie podwójnych prezerwatyw, raczej śmieszne niż skuteczne. W sumie to dobrze, że każdy swoje bakterie trzyma dla siebie, szkoda, że jeszcze butów nie owijają workami i eksponują gołe stopy.

Kiedyś koronkowe rękawiczki, dziś koronarękawiczki

Wzbijam się ponad plantacje palmy olejowej. W słuchawkach "Evolution" Disturbed. Turbulencje jak na Kostaryce. Dobrze, że tyle Disneylandów i Asterixów przerobiłam, tu chociaż nie lecę do góry nogami. Strasznie dziurawe niebo nad tą Malezją, żeby ponad chmurami nadal tak trzepało? Czy ja się boję latać? Dzisiaj już tak. Samolot mam średni, taki jak wizzerek A320. Pojedyńcze puste miejsca. Nagle jak walnęło nami. Wózki z jedzeniem aż podskoczyły. Rumor straszny. Chyba zmieniamy piętro, dawno się tak nie wystraszyłam. Jak atrakcja "Winda" w Disney Studio. I teraz najlepsze, tuż po takim wpadnieciu do powietrznej dziury (ostatnio miałam takie coś z 5 lat temu) pan kapitan wyłącza obowiązek siedzenia w pasach. A to luzak dowcipny! Ja tu sprawdzam czy pod nogami mam jeszcze podłogę, a ten mówi, żeby raczej siedzieć w pasach, ale sygnał wyłącza. Już mi się gość podoba. Dopiszę do listy kandydatów na 2 męża. Taki kawalarz. I jak mam go nie kochać? Od tej pory lecimy już podniebną autostradą. Kapucka polaru, maska i słuchawki, jeszcze żel na rączki i mozna pospać. Lot potrwa 2h30.

Na miejscu Grabem dojechałabym za 10 zł, ale widzę autobus i wolę tę opcję: za kwadrans odjeżdża, bilet u kierowcy. Warto mieć hotel w centrum. Czas pozwiedzać. Kota Kinabalu okazuje się mało turystycznym miejscem: skrzyżowanie Katowic z Ankarą.

Naprzeciwko hotelu mam targ filipinski, raczej mało zjawiskowy. Idąc pod Atkinson Tower trafiam na plan. Jest jedna turystyczna dzielnica: Gaya Street. Wchodzę do agencji turystycznej. 45 minut temu popełniłam błąd: zamówiłam sobie wycieczkę do parku na jutro, choć wstępnie planowałam na pojutrze. Teraz zrozumiałam, że to było durne: otóż na małpy się tu jeździ tylko popołudniu. A pojutrze mam lot o 20h. Rzeka Klias mi zatem odpada, bo to 130 km stąd, a małpy się ogląda przed zachodem. To dobrze, będzie po co wrócić. Na 13 marca plan się zatem zawalił. Błąkam się po Kota Kinabalu do 21h: zaszłam pod muzeum i meczet. Zrobiłam z dobre 12 km. Hotele są przeciętne, poza może Hiltonem czy Marriottem. Zastanawiam się co tu się pokazuje turystom podczas wycieczki KK by night. Filipino market, Atkinson tower, ulicę Gaya, Sabah state mosque, Sabah state museum.

Rano o 7h wstaję i odczytuję wiadomość wysłaną o 1 w nocy:

Hi Anna, sorry for disturbing you in the middle of the night. I am Jessica from the tour agency. May I know your hotel name for our pick up tomorrow morning?

No pięknie... dobrze, że mam whup. Podaję i mój malezyjski numer, który kupiłam wieczorem. Jessica pisze:

Just for your info. There will be another person join you, but he is willing to visit the Dairy Cattle Farm. So its an additional tour for you ya.
Driver: Mr. Wilson
Guide: Mr. Eric
Vehicle Plate No.: SAB7979J

I tak o 8h odbiera mnie Eric i poznaję Filipińczyka z Manili na tygodniowym wypadzie do Kota Kinabalu. Chłopak chciał popływać po rzece Klias, ale mu to anulowali i przerzucili go na wycieczkę w góry. Biedak źle znosi zakrety. Mnie zachwycają widoki i zieloność. I jeszcze mi farmę dorzucą! Wspaniale. Szkoda, że jutro nie dam rady z rzeką Klias. Nastawiona pozytywnie robię zdjęcia potężnej górze Kinabalu. Mój kolega z Filipin jest pastorem, a raczej seminarzystą, przy okazji kręci filmy, bo chce zostać vlogerem. Chodzimy po pustawym targu z chińszczyzną. Potem mamy przystanki zdjęciowe. Nasz Eric płaci wstęp do parku i idziemy na spacer po dżungli. Nagle stajemy na punkcie widokowym z wiewiórkami w tle, żywymi, obżerajacymi się jakimiś smakołykami. Dają się podejść na 15 cm! To gdzie ta trasa? No to tyle. Jakie tyle? Po co bilet do parku? Ja chcę spacer po dżungli! Dwie godziny po lesie!! Co jest? Proszę, żeby zadzwonił do firmy i się upewnił, że tak ma być. Coś mi tu nie pasuje. Słyszę, że po dżungli będę chodzić koło cieplic. To po co płacę za bilet do parku? Piszę do Jessiki. Piszę do Get Your Guide. Czekam. Dopytuję 5x o tę dżunglę i słyszę, że w Poring będzie canopy walk: spacer na linach w koronach drzew i że tam też jest dżungla. No chyba żart! Dojeżdżamy do gorących źródeł i pytam o program. Dotychczas przewodnik się jeszcze nie odezwał. Nie wiem gdzie jadę, ile czasu, co z sobą zabrać (repelenty? kapelusz? polar?). W końcu zażądałam pokazania legitymacji przewodnickiej. I cóż: brak. Kim jest ten dzieciak, co śpi w aucie całą drogę? Dostaję furii, płacę za wycieczkę do parku, którego nie odwiedzam, a przewodnik nie ma licencji. Rozpętuje się piekło. Nie krzyczę, piszę stosowne maile. Odpowiedź jest natychmiastowa: wrócimy do parku po źródłach i krowach, bo jeszcze "szwajcarska" farma przede mną. Tymczasem wspinam się po schodach na przechadzkę po pomostach rozpiętych między koronami drzew. Przyjemna przygoda. Trochę odpuszczam za tę dżunglę, bo tu przecież jest też trochę lasu. Potem wskakuję w kostium i taplam się w basenie z gorącą wodą cieplic. Fantastycznie. W sezonie muszą być tu tłumy, nawet teraz jest sporo ludzi, lokalnych. Obiad też dobry.

Przyszedł czas na krowy. Ale heca! Przyjechałam na nosacze sundajskie i orangutany, a tu krowy. Pytam mojego kolegę co o tym sądzi: zachwyt! Tłumaczę mu, że ja tu na małpy przyjechałam i chcę do dżungli, a nie na pastwisko, a on mi na to szczerze: "Orangutany są wszędzie". Różnica mentalna. Chłopak karmi jałówki z butelki i jest wniebowzięty. Jak przyjedzie do Polski zabiorę go do Bacy do Chochołowa (obiecał mi wycieczkę po Manili), ja sadziłam ryż w Luang Prabang, zapewnię mu wyprowadzanie krów na hale, ubijanie masła, produkcję oscypków i wynoszenie gnoju, bo to chyba najbardziej ekscytujace jak dowodzi program "Rolnik szuka żony". Myślę, że zabicie kury byłoby dla niego za łatwe, ale już śnieżny kulig na pewno by go uszczęśliwił. Chyba wejdę w nową branżę: Europa dla Azjatów, jak tylko koronastres minie wszystkim. A propos: właśnie dostał wiadomość, żeby pilnie wracać, bo kraj chce zamknąć granice. Europa niech też zamyka, tutaj mi jakoś dobrze. Co do farmy, radosne krowy (świstaków nie stwierdzono) objadają się trawką zieloniutkich hal. Za nami góry. Chmury dramatycznie się oparły o szczyty jak w Nowej Zelandii, nad lokalnym biurem jednakowoż. Miłe miejsce, ale tych krów zamiast małp im nie podaruję. Co tu się robi? Fotokrowy. Pije się mleko, ja wybrałam kawowe. Są jogurty, lody i ser. Ser?? Azjaci serów raczej nie lubią. Stęskniona za serem kupuję chedar. Mniammm. Zaczynam tęsknić za krupniokiem, makrelą wędzoną i domową rybą opiekaną w occie mojej mamy. Wpakujcie do zamrażalnika parę mrożonych śledzi na mój powrót! Ser też jest namiastką Europy. Jest 17h, wracać godzinę na spacer po dżungli nie ma sensu, jadę do hotelu.

W międzyczasie firma mnie przeprasza za błąd przewodnika, mogą mnie jutro zawieźć tu drugi raz. 2h w jedną stronę plus 2h na miejscu? 6h? Zwariowali. Mówię, że pracuję w turystyce i chciałam się przygotować na nasze borneańskie wyprawy. Pani chce bardzo bardzo mnie przeprosić, tłumaczy, że turystów nie ma, więc zamiast przewodnika wynajęli "ucznia". Przykro mi, ale przewodnicy teraz są bez roboty, dlatego tym bardziej bronię branży. Z czego mają żyć jak robotę dostanie "ktokolwiek", bo to ten przypadek? Już główny dyrektor chce się ze mną spotkać (przedstawiłam im moją firmę, chyba coś o niej słyszeli). Z samym kierowcą lepiej by to wypadło. Sprawę wyjaśnię z Get Your Guide. Trudno, wrócę.




















A tak zakończyła się ta sprawa (50% zwrotu):

Dear Anna, 


 Thank you for your patience while we contacted our local partner. 

 I've reviewed your case in detail with them, and would like to offer you a refund. I've refunded 104.28 PLN to the same payment method you used to book the activity. You should see it in your account within 3 or 4 business days.

We know that this doesn't change the disappointment you felt and we sincerely apologize for any problems this caused during your trip.

Thank you for your continued patience and understanding. I hope this particular experience will not entangle your future booking with us.

 If you have any other questions or concerns, please feel free to contact us. 


 Kind regards,

 Erica
 GetYourGuide Support

Komentarze

  1. My tu w Polsce puste półki w sklepach oglądamy a Ty Aniu zero stresu, humor jak zawsze dopisuje i przemierzasz nowe szlaki. ZAZDROSZE 😎

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę o Was dużo i często. Uściski z Borneo. Mam wracać 29 marca. Chciałabym, żeby Polska radziła sobie jak Tajlandia czy Tajwan, nie jak Włochy. Dziękuję za wszystkie wiadomości z całego świata. Zamknęli Wam biblioteki, więc piszę, piszę, piszę...

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem