Malezja: Zapach orchidei i lasu deszczowego

Oficjalne motto Sarawaku mówi "Kiedy oddycham, żywię nadzieję" (Dum Spiro Spero). Przygarnę je zatem jako własne na dzisiejszy dzień.


Siedzę sobie w ogrodzie orchidei, o dziwo wstęp bezpłatny. Jest 10h i słońce nieśmiało wygląda zza chmur. Delikatne roślinki kryją się za siatkami niczym japońska kurtyzana za wachlarzem. Właśnie mają randkę z ogrodnikiem. Słychać szum wody, pracuje tu sporo osób. Cykady też rozpoczęły romans, temperatura gwałtownie wzrasta. Ogród jest zadbany, spokojny, innych odwiedzających brak. Wczoraj nie było nikogo, o czym świadczy księga gości. Niektóre kwiaty są tak wrażliwe, że umieszczono je w... chłodni. U nas są szklarnie, żeby nic nie pomarzło, a tutaj chroni się rośliny przed przegrzaniem. Myślę o mojej ciotce Ewie, ogrodniczce Asi i Madame Botaniste z Wrocławia, którą spotkałam na Madagaskarze. Tutaj jest miejsce na popis łaciny ogrodowej! Roślinki biorą właśnie poranną kąpiel pod zraszaczem, moje po 3 miesiącach poza domem już pewnie są popiołem, chyba, że $upermąż o nie zadbał. Podlałeś roślinki? W ogrodzie kwitną pojedyńcze egzemplarze, to jeszcze nie jakiś wysoki sezon, ale starczy. Paprocie, brumelie, krynki, orchidee, helikonie, a w tle ptaki i szum wody.































Starczy. Zamawiam kolejny kurs Grabtaxi i jadę do "popularnego miejsca wycieczek poza Kuching", parku narodowego Kubah. Po drodze pada. Na Borneo to dość powszechne skoro się tu odwiedza lasy deszczowe. Pół godziny jazdy taksówką i jestem 20 km dalej w prawdziwie mokrym lesie. Jest 11h. Od rana przyszło tu 8 osób. W tym brytyjska rodzina z dwójką maluchów, jedno dziecko idzie pod górę, mama niesie drugie w plecaku. Hi! Hello! Mijam maruderów, którzy ruszyli pół godziny przede mną, z tak małymi dzieciakami średni pomysł. Idzie się po asfalcie, ale jest bardzo bardzo stromo. Może nie tak jak przy wchodzeniu na wulkan, ale na wycieczki grupowe średnio się to nadaje.

Mija pół godziny i jestem przy żabim stawie, nie żebym jakoś bardzo lubiła płazy, ale jest tu wiata, a zaczyna padać w stylu borneańskim. Hurtownia deszczu. Jakby ktoś z basenu zrobił  sitko serią z karabinu maszynowego. Leje. Fajnie mi tu. Robię oprysk muggą i cieszę się moją samotnią. Wspominałam przecież, że się izoluję.

Naprzeciwko mnie jakiś woreczek. Podchodzę: papier toaletowy! Zaraz mi się przypominają liczne memy a propos naszej polskiej sytuacji koronawirusowej: wc obudowane rolkami papieru, płacenie w sklepie listkami czy wczorajsza historia mojego $upermęża: gość szedł ze sklepu i miał worki papieru ułożone jeden na drugim, wyższe niż on sam i nie umiał z tym przeprawić się na drugą stronę ulicy. A tu taki rarytas pośrodku dżungli! Ha ha ha.







Czytam o tych żabach ze stawu, czy całować czy przeganiać. Lepiej przyjść tu nocą, są aktywne godzinę po zachodzie, słabo, bo o 16h00 muszę opuścić park, jak mi zakomunikowano na bramie. Samce wołają samiczki. Mogą też wyleźć w deszczu, a właśnie leje, więc nie jestem tak całkiem bez szans.

Nadchodzą Brytyjczycy: mieszkają tu na stałe. To wiele wyjaśnia. W tym tygodniu dzieci mają wolne, a za tydzień wszystkich tu czeka kwarantanna. Może będzie mi dane zatem opuscić Malezję, bo teraz tu przylecieć już nie można, ale wylecieć owszem. Moja samotnia robi się nieco tłoczna. Chyba tu nie zostanę za długo.

Robię obchód "żabioka". Żaby są mięsożerne, kontrolują ilość insektów, koło mnie ani sztuki, więc też na przypadkowe spotkanie nie liczę. W lesie szum deszczu, pokapuje, więc trudno wysłyszeć jakiś ruch. Żaby się maskują, ja mam problem w terrarium w zoo je wypatrzeć, tu jest jeszcze wyższy poziom trudności. Niektóre udają martwe, inne są trujace, jednym słowem słabocałuśnie. Polują ma nie inne żaby, węże, ptaki i nietoperze. Ach, jak trudno być królewiczem zaklętym w żabę w 2020 roku, że nie dodam roku szczura. Wszyscy kryjemy się po kanałach. Trudno się oprzeć tegorocznym opisom tego co nas czeka. Dużo żab znaczy, że niezatrute środowisko. Życzę im zatem dużo zdrowia i opuszczam mglisty zakątek.

Jestem koło wejścia na Ścieżkę Raju, 3h w jedna stronę od wejścia do parku, stąd to 3.8 km. Prowadzi do ośrodka z orangutanami Matang, ale teraz jest on nieczynny. Ścieżka wiedzie przez środek parku i pokazuje jego bioróznorodność. Bintangor tree, tongkat ali.

Zrzucam z parasola pasażera na gapę, pająka, który liczy na podwózkę. Sorry kolego, w Malezji każdy od razu wyskakuje z ceną za podwiezienie, chcesz jechać, łap Graba. Pająk zrozumiał najwyraźniej, bo pcha się na mój telefon. Tymczasem lunęło jeszcze mocniej, co bardzo mnie cieszy, bo jest chłodno, a ja nie mam zapasu wody jak poprzednio.

Siedzę pod wiatą pośrodku parku narodowego odcięta od świata. Jestem przy wejściu na ścieżkę do wodospadu, 1.5km, ale jest zalana wodą i nieczynna. Fajnie, bo mnie nie kusi. Tym bardziej, że są tu dzikie pszczoły. Co prawda informacja jest, że są nieżądlące i mają ule w pniach drzew, ale dam im dziś spokój. Na tej trasie też sporo pandanusa (screw pine), z którego się wyplata koszyki, maty i kapelusze, a nade wszystko dodaje się go do potraw, bo liście wspaniale pachną. W cieniu wysokich drzew kryją się gigantyczne liście alocasii (alocasia robusta), to jedzą dziki i jeżozwierze (porcupines). Z kolei drzewa oplecione zabójczym fikusem uważa się tu za nieczyste, posiadające złego ducha. Siadam w altance i wsłuchuję się w deszcz.

Wpadają na mnie ponownie Brytyjczycy. Przeszli nieco dalej, ale zawrócili. Dzieciaki są przemoczone pomimo parasoli. Marzy mi się cisza zamiast kołysanki. 8 osób w parku, 3 wiaty, a u mnie znowu tłum. Jestem głodna, więc chyba czas wracać.


Zamawiam taksówkę z Graba, ale jest problem, nie ma sieci. Pani w budce daje mi kod do wifi. Znowu problem. Zwykle w parku stoją samochody, dzisiaj psia pogoda, więc nie ma żadnych taksówek w pobliżu. Po 10 minutach ktoś akceptuje moje zapytanie i jadę do Kuchingu. Tutaj już po deszczu. Wiszą nad miastem czarne chmury, ale jest upalnie.

Szybki obiad i robię nowy zygzak po mieście. I wtedy wpada na mnie muzeum. 20 ringgit. No dobra, dam radę, choć płacę w sumie 2 malezyjskie bilety. Potrzeba mi po tej dżungli nieco uniesień muzealnych.

Zagłębiam się w historię Małgorzaty, która została panią Sarawaku. Córka kapitana Josepha Clayton z Windt, urodziła się we Francji w 1848 roku. Dzieciństwo spędziła w bogatym zamku Epinay-sur-Orge. Potem mieszkali w hotelach Paryża, Florencji, Rzymu, Szwajcarii i Tyrolu. Jakoś mi się to ze mną kojarzy odkąd Polska zamknęła granice, nagle sama staję się częścią tej historii i niczym XIX wieczna szlachcianka zamierzam żyć poza Polską aż zaraza nie minie. Paszport ważny jeszcze 8 lat. Po 5 latach tułaczki rodzina De Windt osiada w domu w Anglii. Ojciec w roku 1860 wybudował tam dom w stylu neogotyckim. Rezydencja Blundson House w regionie Wiltshire.


Małgorzata miała zostać wydana za mąż za jakiegoś gentelmana, ale w jej ręce wpada książka "Dziesięć lat w Sarawak", co rozpala jej wyobraźnię. Kto jest autorem? Jej kuzyn Charles Brook, Radża Sarawak. To raczej przeznaczenie niż przypadek. Cóż, biorą ślub! W 1870 para spodziewająca się pierwszego dziecka przenosi się do Sarawak. W prezencie ślubnym dostała od męża Astanę, oficjalną rezydencję rodu Brookes. Męża często nie było, jednak Małgorzata wykorzystywała ten czas na naukę języka malajskiego.

To tenże radża wybudował przepyszny budynek po którym teraz spaceruję. Jego małżonka wzniosła pierwszą szkołę dla chłopców malajskich w Kuching, starała się też promować naukę czytania pośród kobiet. W 1879 wybudowano fort noszacy jej imię. Są tu bohaterami.

Małgorzata miała dom na wzgórzu Santubong, gdzie byłam wczoraj. Tam pośród bujnej zieleni wypoczywała w pysznym ogrodzie. Wszędzie kwitły egzotyczne kwiaty, gardenie, tuberozy, wypelniając swą wonią całą przestrzeń - czytam na wystawie patrząc na mały obrazek pokazujący jak piękny był ogród.  W tle pomiędzy palmami jest rzeka nad którą wczoraj poszukiwałam łodzi. Patrzę na zdjęcie, na którym Małgorzata uchwyciła lokalne panie ręcznie tkające materiał, no wypisz wymaluj, wczoraj takie były w skansenie. Widzę przed sobą egzemplarz z jej motywami: rośliny i korony, symbole statusu i potęgi rodu. Małgorzata ubierała się po malajsku i czuła się związana z tymi ziemiami. Przede mną jej keringkam, przezroczysty woal w delikatne wzory.






Zmarła w Kornwalii w Anglii w 1936 roku pośród krajobrazów swojego dzieciństwa. Już mam plan wycieczki do Anglii i Francji.

Wychodząc widzę perfumy Marguerite. Już pierwsze mi się bardzo podobają. Wącham drugie: Rainforest. 30 ml za 133 MYR. Nawet nie zamierzam próbować się im oprzeć, odtąd Kuching ma dla mnie zapach Lasu Deszczowego. Po tym jaki dziś przeżyłam deszcz, chcę pachnąć dżunglą. Obłędny jest. Coś genialnego. A sądząc po tym jak bardzo jest oleisty to i jakość jest dobra. Nie mogę się nawąchać własnych rąk: już wiem, że będę tęsknić za Kuchingiem. Może to by było niezłe miejsce do życia na emeryturze? Zaczynam rozumieć tych Brytyjczyków, chętnie się tu przeprowadzę.


Uzupełnienie z wikipedii:
https://en.m.wikipedia.org/wiki/Margaret_Brooke

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem