Tajlandia: Jaskinia Chiang Dao, lepki wodospad i Lamphun


Wychodzę przed hotel 7h50. O 8h mam spotkanie. Get Your Guide (Trip Guru): Zwiedzanie jaskini Chiang Dao i Lepkiego Wodospadu. Faith, przewodnik już czeka. Ile jest osób? Tylko ja! Jedziemy zatem prywatną osobówką na północ do jaskini. Góry są, ale ledwo widać kontury. Osławiony smog... Śmierdzi w aucie. Rozmawiamy sobie o tegorocznych prognozach w turystyce. Faith się nie martwi, będzie wolne to zabierze rodziców na Phuket w kwietniu. Hotel za 10000 Bath staniał do 1500. Robi to co ja: inwestuje. Półtorej godziny i jesteśmy.


Jaskinia to godzinka. Trzeba zakryć kolanka. Dają szalik. Jest oświetlona, pełna posągów. Buddy i nie tylko. Potężny Książę i Ksieżna Naga w jednym miejscu są tak wielkie jakby rzeczywiscie wypełźli z jaskini. Ładnie. Nie zachwycająco. Wychodząc śmiejemy się z Faithem, że teraz na nas rusza jakiś Naga, a my musimy się cofnąć w głąb, bo czujemy się jak w filmie. Nie ma nikogo prócz nas. Tam jest kara za przekroczenie pewnego miejsca 5000 Bath. Czy akceptują karty? Żeby było mroczniej Faith pokazuje mi przykryte pomarańczową tkaniną zwłoki ponadnaturalnej wielkości i opowiada legendę o kobiecie, która żyła tu i jadła mięso. Kiedy wprowadzili się tu mnisi buddyjscy nakarmili ją ryżem, dzięki czemu ona nie musiała wychodzić poza jaskinię i się nią opiekowała w zamian za jedzenie, a jej skamieniałe ciało leży właśnie u mych stóp. Ups.







I tak wpadamy na panią lampiarkę: uboższa o 200 Bath ruszam z Faithem i przewodniczką oraz jej lampą gazową do świata podziemi. To też scena jak z thrillera. Cykl przygodowy. Z 3 razy wciskam się do dziury dla tajskiej młodzieży szkolnej. Daję radę. Pierwsza dziura wymaga przeczołgania się dość nisko. Easy. Druga jest gorsza. Jedna noga do dziury powyżej kolana, druga jakoś pod skosem. Głowa między kolanami: figura na wija, ale nie widzę z tej perspektywy sklepienia. Przeciskam się jak kot, łeb się zmieści, to i reszta da radę. Tak sobie myślę, że teraz mogłabym nawet sprawdzić czy ten pies, co chciał mnie nadgryźć nie uszkodził mi siedzenia. Że też wcześniej tu nie trafiłam. Trzecia dziura jest do sforsowania zygzakiem. Początek łatwy, potem wężykiem. Jak bohater kreskówki, góra, dół, góra, dół.


Jaskinia jest co roku zalewana w porze deszczowej od czerwca do października. Klepisko jest błotniste, choć nie jakoś bardzo, a mamy porę suchą. Pani lampiarka mówi, że pracuje ich 100 na zmiany. W sezonie mają 80 wycieczek i pracuje 40 osób, wczoraj było 13 grup. Moja jest dwuosobowa. Ja i Faith. Maksymalnie trasę pani robi 3x dziennie. Poza biletem za 200 Bath należy zostawić napiwek.







W drodze z jaskini Faith wyznaje, że jest miłośnikiem "Wiedźmina" i czeka na tajskie tłumaczenie książki. Ujmuje mnie to, że ktoś w Azji nie kojarzy Polski z papieżem, Lewandowskim i Wałęsą.

Mijam rzekę Ping, poziom wody jest do kostek, więc rozumiem, co mieli na myśli Polacy po kajakach jak wspominali o przepychaniu ich przez niektóre miejsca. Kajaki=listopad.

Lepki wodospad sprawia mi wiele frajdy, tylko po co ludzie po tym chodzą?? Niektórzy biegają, kończy się glebą. Ja przeszłam maleńki płaski kawałek i mam dosyć. W moim przypadku z koślawą nogą i brakiem równowagi szansa upadku wynosi z 250%, bardziej boję się, że sobie coś naciągnę, albo znowu kolano zgubię. No stress, znalazłam wspaniałą miejscówkę na worach piasku. Woda jest ciepła jak na górski potok, wystarczy. Każdy może nacieszyć się wodospadem i wcale stroju nie trzeba wkładać. Są na górze przechowalnie za 20 Bath, też dobre rozwiązanie. Chodząc po wodospadzie wyszukuję szortkiego piasku, kamienie są wybitnie gładkie, szczególnie te pokryte zielonkawym nalotem. Polecam turystom w każdym wieku.







Jest dopiero południe. Możeby wrócić do Chiang Mai i zaliczyć gorące źródła? Choć jak tu się wymoczę, może nie ma co tyle kombinować. Mam telefon do Faitha, więc wszystko robi pode mnie. Mogę tu siedzieć aż mi się znudzi. Szkoda, że nie ma więcej biegających turystów: miałabym fajne zdjecia.

Po kwadransie doszłam do wniosku, że może w sportowych sandałach byłoby lepiej. Tym bardziej, że droga w dół jest tylko do 2 poziomu, a przecież tam jest coś jeszcze niżej. I nagle stał się cud. W sandałach bez problemu dałam radę zejść na dół. Zaczęłam też rozumieć tych, co się wspinają. Woda przyjemnie chłodzi stopy. Ciekawe jak to działa po porze deszczowej? Bo wody musi być sporo więcej. Wtedy może strój kąpielowy być konieczny, sandały na traperze: polecam. Jest też opcja, że nie organizują tu wycieczek, bo przecież jaskinia też zalana wodą na dobre 1.5m. Chyba, że można tylko zrobić zdjęcia z góry. Tak czy siak, fajny dzień, tyle, że jest dopiero 12h15. Na 14h mogę być w Chiang Mai. Chyba muszę ulepszyć ten program! Co z popołudniem?

O 14h byłam w hotelu. Szybki prysznic i jeszcze szybsze decyzje. Na źródła termalne jest busik, ale 14-osobowy i chyba na dziś nie ma miejsc, albo nie było chętnych, więc mogę tam podjechać taxi - Grab podaje 535 bath. Ujdzie, bo to z 30km. Koło 1100 w 2 strony. Opcja B to Lamphun i tamtejsze waty. Jest pociąg o 15h30, ale stacja jest 5km dalej. Za taxi ściągnie z 200 bath, więc może sprawdzę autobus.


Apka Moovit mi pomaga. Odnajduje najbliższy przystanek i podaje, że o 14h32 mam autobus. Pisze linia WHITE. Na przystanku jest napis 1 i 4. Trudno, zatrzymam WHITE na stopa. Tymczasem molestują mnie taksówkarze i tuktukarze. Białaska na tajskim przystanku, phi! Pazurami trzymam się znaku przystanku. Wierzę, że autobus przyjedzie, jak Budda da. W mieście są wieczne korki poza starówką, więc ćwiczę się w cnocie cierpliwości. Wypatrywanie autobusu to jednak udręka z natrętami. No przecież chcę dokądś jechać, po co stałabym na przystanku, tylko jak zmusić mnie do prywatnego transportu? Mam nowy zwyczaj, patrzę w siną dal i macham "nie". Rozkładu brak, ten z google wcale nie musi być aktualny. A autobus właśnie biały widziałam z 20 minut temu, co potwierdza, że może to bez sensu. Do odjazdu pociągu mam godzinę, a trasa to 18 minut, więc wszystko się może zdarzyć. Po 8 minutach podjeżdża biały autobus B2. Pani mi mówi, że mam czekać na 1. Skąd tu się wziął B2, skoro stąd jeździ 1 i 4?? Czekam dalej. Zakładam, że coś pojedzie. Jak często jednak jeżdżą autobusy: nie mam pojęcia. Słońce podpieka mi stopy. Jest 39 stopni. Dobrze, że mam kapelusz. 5 minut do 15h, idę. Odchodzę z 200m i jedzie!!! Dobrze, że Tajlandia to nie Polandia: bus się zatrzymuje i za 15 bath jadę. Mam pół godziny. Starczy chyba, żeby dojechać i kupić bilet. Jak Budda da. Zobaczymy.


B1 wiezie mnie zatem do stacji w Chiang Mai. Przejeżdżam przez China Town. Niezłe. Rzeka Ping, nie wygląda na wyschniętą, jakaś łódka płynie. Turystyczna! Na skrzyżowaniu z rowerem idzie rikszarz, nie dał rady pod górkę ruszyć. Powoli zbliżam się do stacji. Wysiadam. Mam kwadrans do odjazdu pociagu.

I teraz będzie najlepsze. Mam wielką ochotę potrzymać Was w niepewności. Chyba zacznę książki pisać. Akcja!

- Proszę bilet do Lamphun.
- Passport, please.
- Nowa procedura?
- Owszem.
 - 5 bath

Płacę, a za chwilę pan zmienia zdanie, bo coś mu mówi koleżanka.

- 11 bath
- Ok.

Spisano zatem moje dane. I co dalej? Pan konduktor odsyła mnie do 3 wagonu. Czemu? Bo za nim jest 3 klasa, a ja mam... 2! To dlatego bilet podrożał z 5 na 11 bath! Klimy brak. Siedzenia 2 + 2. Nad głowami wiatraki. Jechałam luksusem i 3 klasą, tylko czemu mnie przekierowano do 2 klasy? Z powodu koronawirusa?? Typ niepokorny? Czy za moją europejską twarz? Chcieli mi dać więcej komfortu czy mniej narażać Tajów? Żeby była jasność: 5 bath, to jakieś 65 groszy, a 11... Ha, ha, ha. Uwielbiam tajską kolej.


Jestem na stacji początkowej, więc może odjadę o czasie co uruchomiłoby klimę okienną, bo pot spływa mi po nosie. W koncu jest 39 stopni. O 19h15 mam pociąg powrotny, ale to Special Rapid i to z długiej trasy, więc może wrócę Grabem. Odjeżdżam z 3-minutowym opóźnieniem. Bilet mam imienny. Już mi się podoba ta nowa przygoda. Nie mogło zabraknąć pana z jedzeniem. Uaktywnił się ni stąd ni zowąd. Ryż z mięsem siekanym. Mniam! Nie wpadłam na to, zjadłam na szybko kalmara tuż przed czekaniem na autobus. Tak bym kupiła. Pan wraca. Po chwili robi drugą turę z wiaderkiem napojów. Niezłomny. Wierzy w swój business. Ja też wierzę w taki jeden business, moja inwestycja długoterminowa.


A tymczasem mija 20 minut i wjeżdżam na stację Lamphun. Czeka na mnie komitet powitalny. Taxi, yes, taxi? Nie bardzo mam wybór, bo czas to pieniądz. Już prawie 16h. Za 60 bath ostatecznie jadę skuterkiem. Pani mnie podwozi, choć mam emocje jak podczas skoku na bungee, zwykle nie korzystam z tej opcji. Teraz życie mnie zmusza. Nie wiem do której waty są tu czynne, a najwyraźniej jest to wioska bardziej niż miasto. No taki Pszów. Sam wat nie robi wrażenia, ale stupa owszem.









Wat Chammathewi w Lamphun ma kryć prochy królowej Chammathewi z Haripunchai zmarłej w połowie VIII wieku pod pięknym starym 21 metrowym czedi (stupą). Jest ono inne niż wszedzie, bo kwadratowe i kilkukondygnacyjne. Styl Dwarawati ma też stojące obok ośmioboczne Ratana Chedi zbudowane przez potomków królowej dla upamiętnienia zwycięstwa nad Khmerami w XII wieku. Czedi miało z 12m, ale szczyt się zawalił. W vihranie malowidła opowiadają życie Chammathewi: jako dziecko została porwana przez wielkiego ptaka i przeniesiona na Doi Suthep w Chiang Mai, potem w wieku 13 lat tratwą dopłynęła do Lopburi i została zaadoptowana przez władców ówczesnego królestwa Lavo. Potem stoczyła wiele walk i została przywódcą królestwa Haripunchai. W mieście jest muzeum, ale czynne do 16h i z pominięciem niektórych dni.

Wychodzę i zbieram się do 2 ważnej świątyni. Wat Phra That Haripunchai Woramahawihan. Po 20 minutach pieszo jestem na miejscu. Jest przed 17h. Okienko pobierające opłaty od cudzoziemców jest zamknięte, ale wchodzę bogatsza o 50 niewydanych bath. Robi wrażenie. Kapiące złotem czedi jest przepieknie oświetlone popołudniowym słońcem. Obchodzę wokolo. 1150 rok. Główna miejska świątynia założona przez króla Hariphunchai. Kiedy królestwo Dwarawati rządzące tymi terenami od VII do XII wieku się rozpadło pod naporem khmerskim pozostało po nim szczątkowe państewko Hariphunchai. Zresztą w XIII wieku napadł je król Mengrai z królestwa Lanna, stąd styl tej świątyni łączy obie kultury. Mała kwadratowa stupa jest nieco wcześniejsza i kryje relikwie Buddy (wzniesiono ją na czedi z IX wieku), nowsza i potężniejsza jest z XV wieku w stylu Lanna.




Z ciekawostek należy zwrócić uwagę na medytującego Buddę w 49 dniu, tuż przed oświeceniem. Jest bardzo wychudzony, bo liczba nie jest przypadkowa. W Tajlandii dusza odchodzi w 7 cyklach po 7 dni, czyli w 49 dni. Gautama też symbolicznie umarł, by narodzić się ponownie jako Budda. Są też wielorozmiarowe odbicia stopy Buddy.



Wierzycie czy nie, naprzeciwko wejścia natknęłam się na odjeżdżajacy bus do Chiang Mai, ostatni. 30 bath i wracam do siebie, co mnie uszczęśliwia, bo pociag jest o 19h15, ale z Bangkoku, co grozi dużym opóźnieniem. I na dodatek za 50 bath, bo to jakieś tajskie pendolino (zamiast 20 minut jedzie w 15, opóźnienie może ulec zmianie)! Co będę robić w tej wiosce przez kolejne dwie godziny? Wsiadam.



Nad rzeką Ping w Chiang Mai zachodzi słońce, a ja ewakuuję się z busika na światłach za zgodą kierowcy. Ciekawe czy król wie gdzie teraz jestem? Złap mnie jeśli potrafisz. Jestem tutaj, nad rzeką Ping. Władza nie odnotowała mojej ucieczki z Lamphun! Będzie skandal międzynarodowy! Wędkarze siedzą cicho w krzakach sącząc nielegalne piwo, wszędzie wisi przekreślony kieliszek (pewnie dlatego wszyscy piją z butelki). Spokojny zachód słońca. Odkrywam parę wersji rejsów: za 550 B mogę jutro rano popływać na rzece Ping, ale czystość jej budzi na chwilę obecną wątpliwości. Dalej "przypadkiem" odkrywam skąd odjeżdżają busy do cieplic. 7h40 wyjazd i 10h powrót, czyli koło 11h w Chiang Mai. Niezła opcja.

Przechodzę chińską dzielnicę i nachodzi mnie kaczka. Po prostu wpadam na lokalną kaczkostołówkę budzącą uzasadniony strach sanepidu, ale to nie Polska. Lemon tea plus kaczkę, poproszę;) W tle smutną piosenkę śpiewa jakiś konkursowy Taj w telewizji. Nastrojowo. Dodałam troszeczkę tajskiej przyprawy na bazie chyba chilli, pali. Dolewam 2 razy wody do herbaty, bo to mega słodkie, a przecież nie polecę do rzeki Ping nachłeptać się ze ścieku miejskiego! Choć ilościowo to teraz mogłabym jak smok wawelski pić i pić. Nic dziwnego, tutaj nadal jest upalnie, choć już 19h.


W drodze do kwatery wpadam na masaż, wczorajszy mnie nie zachwycił, więc ponownie daję szansę Chiang Mai. Niestety, jakość przeciętna.

I tak powoli kończę przygody z północą. Jutro odlot.

Komentarze

  1. To się nazywa Dzień Wykorzystany na Maxa!!! 👍👍👍

    OdpowiedzUsuń
  2. Ania przybliżylaś mi świat z Twojej ukrytej karmey. Pokazujesz kulturę, historię i dzień codzienny ludności etnicznej. Starasz się udzielać podpowiedzi dla przyszłych podróżników, turystów. Dzięki Tobie możemy przeżyć przygodę marzeń i dowiedzieć się co warte jest zobaczenia/ zwiedzenia. Karm nas dalej swoimi blogami abyśmy mogli delektować się razem z Tobą tym zaskakującym pięknem Tajlandii...😘

    OdpowiedzUsuń
  3. Ania przybliżylaś mi świat z Twojej ukrytej karmey. Pokazujesz kulturę, historię i dzień codzienny ludności etnicznej. Starasz się udzielać podpowiedzi dla przyszłych podróżników, turystów. Dzięki Tobie możemy przeżyć przygodę marzeń i dowiedzieć się co warte jest zobaczenia/ zwiedzenia. Karm nas dalej swoimi blogami abyśmy mogli delektować się razem z Tobą tym zaskakującym pięknem Tajlandii...😘

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem