Malezja: Sarawak Cultural Village i Kocie Muzeum


Trochę oświecenia o regionie Sarawak, gdzie teraz jestem.

Powierzchnia 124450km², ludność 2636000.

Malezja ma zasadniczo dwie części: półwysep malajski i północną część Borneo. Jestem w północno-zachodniej części tej wyspy. Sarawak wymaga dodatkowej pieczątki w paszporcie, czyli tak jakbym była w innym państwie. Nie ma opłat jak za wizę. Sarawak dzieli się na 12 jednostek administracyjnych i jest 2.5x mniejszy od Polski. Mówimy o regionie Malezji, nie o całym kraju (329847km²), który jest wielkości Polski. Jestem na zachodzie w Kuching: 681901 mieszkańców, według lokalnej broszury.

Mieszkańcy są dumni z swojej przyrody, lasów deszczowych, orangutanów, nosaczy, długich domów, licznych rzek. I są doprawdy przemili, dzisiaj zatrzymał się samochód, pan spytał czy mnie nie podwieźć do jakiegoś hotelu w okolicy. Na codzień ubierają się zgodnie z własną religią, raczej nie na ludowo, dość nowocześnie. Stroje etniczne noszą tak samo często jak Ślązacy, na występy i uroczystości, nie po mieście. 


Jeszcze raz przypominam, że na orangutany raczej przyjeżdża się tu między czerwcem a październikiem, góra listopadem. Potem są owoce i są one kapryśne. Raczej siedzą w dżungli niż się integrują.


Wczoraj sprawdziłam skąd odjeżdża transport do muzeum w Sarawak. Bilet to aż 95 MYR + 40 MYR za transfer. Kierowca zapewniał, że jest super, więc spróbuję to ogarnąć. Nic nie zamówiłam, przyszłam na 9h00 pod hotel Marguerita skąd odjeżdża busik o 9h15, zobaczymy co się wydarzy. Zaczyna padać, przelotna ulewa, ja bez parasola. Zaczyna się niefajnie.

Po 9h pojawia się Fairus (tel. 0168795200), lokalny kierowca. Jest taksówką. Czeka jeden Niemiec i ja. Płacę mu 20 za transfer w jedną stronę i 80 za bilet, bo w necie ceny są niższe i mówię mu, że rezerwuję przez stronę. Nieeee! Sprzedaje mi bilet za 80. No skoro tak. Jedziemy z 40 minut. 

Korzystam z okazji, żeby wyciagnąć info na temat rejsów w Santubong: 160 MYR, trwa to 3h, ale muszą być dwie osoby. Rejsy są z innego miejsca, 5 km od wioski. Najważniejsze, że nie pada. 

Na wejściu mam tłum Malezyjczykow, choć w sumie to poniedziałek, ale teraz są tygodniowe wakacje w regionie. Mierzą mi temperaturę i mogę odebrać naklejkę na ubranie plus breloczek. 

Po muzeum (powiedzmy skansenie) chodzę sama, ja mam własną politykę koronawirusową, unikać skupisk, izolować się, uważać na kaszlących. Masek nigdzie nie można dostać, ja mam 1: na samolot. W samym skansenie jest przepięknie, pomimo upiornych dramatycznych chmur pełnych wody opierających się o skały świeci słońce. Nie ma przewodnika. Wchodzę do budynków, czasem ktoś mnie zaczepia skąd jestem. Nie wszyscy wiedzą gdzie leży Polska. Holland? Nie, Poland! Aaa! Życzą mi udanego pobytu w Malezji. Jestem egzotyczna. W sumie to może lepiej, że nie ma przewodnika. Tak by było podobnie jak w Kota Kinabalu.















Wioseczka pokazowych domów różnych plemion jest urzekajaca. Siadam sobie w jednej chacie i udaję, że to mój hotel. Ludzie chodzą, a ja piszę. 

Są panie grające dla gości, jest pani piecząca ciasteczka. Tu za takie atrakcje się dopłaca. Pan robi batikowe obrazy, świetna kolorystyka, nie musi mi tłumaczyć o malowaniu ciekłym woskiem i wielokrotnym nakładaniu kolorów, przerobiłam temat na Jawie. 

Telanau Tall House jest przewspaniały, gigant. Aż mój Grabkierowca z Bali się do mnie odezwał pytając gdzie znalazłam takie cudo, bo zdjęcie opublikowałam na whup. Dom ma aż 4 piętra. Na dole uczą zabawy w skakanie przez bambusa, zobaczyć to można na pokazach kulturalnych. Tradycyjne schody pomiędzy piętrami są znośnie straszne, ale wejście z samego dołu aż na wysokość 2 piętra po tradycyjnej drabince u mnie odpada. Wolałabym zjeść nietoperza. 





Znalazłam opis Bebayuh, ceremonii uzdrowienia. Mistrz ceremonii musi ustalić co ludziom dolega i wystrugać w miękkim drewnie figurkę, która stawiana jest na dłuuugiej łodzi, bo czeka ją dłuuuuga wyprawa. Śpiewy i ceremonie towarzyszą spławianiu łodzią figurek. Wyobrażam sobie taką akcję u nas dzisiaj. Strugamy sobie ludka i sio... tylko nie wiem czy to skuteczne. Jest też inna przeszkoda. Towarzyszy temu cała wioska, ależ by było osiedlowe zgromadzenie! U nas zatem chwilowo odpada. 




Tymczasem to ja mam wrażenie, że się rozchorowałam. Dobrze, że godzinę temu mi mierzono temperaturę. Nie, po prostu tu tak ciepło plus emocje schodzenia po schodach z wyższego piętra wysokiego domu. Ależ sobie ludzie utrudniają życie. Te domy to faktycznie twierdze. Pomijam kolejny przegigantyczny dom i idę zająć miejscówkę na show. Póki co wioska mi się bardzo podoba. Są to domy pośród zieleni dżungli, pod wzgórzem. Dużo ludzi. Już były występy o 10h, teraz jest drugi pokaz o 11h15 i trwają 45 minut. 



Widownia głównie malezyjska, więc bardzo się starają. Jasne, że znam to już Kuala Lumpur i Mari, Mari. Tutaj podoba mi się najbardziej. Mieszkańcy Sarawak to w większości plemię Iban, jak na scenie pojawia się kolejny syn wodza rozglądam się ilu ludzi tu mamy, jak znowu zostanę ochotnikiem to ktoś musi tę ciżbę policzyć;) 

Czary mary, gość zębami podnosi może 15 kilowe drewniane naczynie, a może to nocnik, kto ich tam wie i wywija z tym na scenie pokazując taniec godowy orientalnego ptaka (myślę, że to było do zdejmowania z ryżu osłonek, bo potem takie podobne widziałam w kolejnym domu). Przedstawiane są kolejne grupy etniczne Malezji, muzyka w rytmach bym powiedziała balijskich.





Moja miejscówka obok dużej brumelii jest tak doskonała, że co chwilę ktoś mi nadskakuje robić zdjęcia. Jedno spojrzenie na niezamskowanego typa i już go nie ma. Ja tu się izoluję, a on mi będzie się wpychać. 

Tymczasem na scenie 3 facetów trzyma drewniany bal, bo rurą tego nie nazwę, czwarty wchodzi na szczyt, opiera się na brzuchu i kręci wokoło, nie dziwię się, że tancerki wokoło rytmicznie kręcąc biodrami są jak w transie. Nie, to trzeba zobaczyć. Widownia szaleje. Jeszcze parę strojów i tańców i kończymy piosenką reklamującą Malezję. 

Mnie to wystarczy. Już mam plan. Inspiracja, słowo kluczowe na dziś! Na potwierdzenie moich wstępnych rozważań mam kolejne miejsce. Wchodzę do długiego domu ludności Iban i już wiem, że czas stąd odlecieć. Jeszcze 2 dni temu była promocja. Lot do Sibu za 49 MYR. Teraz jest raz tyle. Stamtąd się płynie lodzią 4h do Kapit. I wygląda to słabo, ale może być nieturystycznym kluczem do Borneo. Lud Iban lubi walki kogutów, wino ryżowe i robi tatuaże świadczące o wojennych sukcesach. Coraz zabawniej? Wzdłuż drogi z Sibu do Kapit są długie domy. I nieco bliższa miejscowość Song. Ja nie dam rady?

Wyszłam z muzeum i Grabem dojechałam do miejsca skąd ruszają łodzie na podobno 3h wyprawę po rzece. Muszą być minimum 2 osoby. Tel bezpośredni: 0148868059. Świetliki i małpy. Są wycieczki o 9h i 17h, ale tylko w teorii, bo w praktyce się nie odbywają. Jaki koszt? Pan żąda 160 MYR i mówi, że na rano ma 2 osoby, więc mogę dołączyć, ale dla mnie to dodatkowy koszt 100 MYR za taxi. Chyba nie jest to warte mojego zachodu. Pewnie powiedzą, że małpy są w dżungli, bo sezon owocowy. Odpuszczam.


Stamtąd łapię Graba, mam wrażenie, że ludzie jak mają jechać po zakupy 20km, to logują swoje auto, wtedy mają paliwo za free. Pędzę do Muzeum Kotów. Wiem, że to arcykicz (foto z netu), ale wstęp to tylko 3 MYR, a jest po drodze, to zaliczę. Mówiły mi o tym jakieś laski na randce z orangutanem. Poniedziałek. Czy będzie czynne? Sam budynek wznosi się na wzgórzu. 

Ekspozycja jest duża. Tyle kiczu w jednym miejscu przechodzi moje możliwości poznawcze. Czego tu nie ma: jeśli coś gdzieś ktoś kiedyś wyprodukował z kocim motywem to to tu jest. Są i koty wypchane, dość paskudne, Hello Kitty i reklamy kocich karm, są i puszki, plakaty. Kumulacja kocich artefaktów, bo Kuching to miasto kotów.











Futuryzm lokalny mnie przerasta. Budynek muzeum, który dopiero schodząc ze wzgórza mam okazję zobaczyć w całej okazałosci to połączenie statku kosmicznego z czopkiem. Trochę kopuła jak w meczecie, pewnie tak się to z daleka kojarzy, ale to czysta abstrakcja. Dużo mi to mówi o mentalności mieszkanców Kuching. Jak by ich nazwać? Kuchinganie?

Biorę Grabtaxi pod lokalny parlament, po drodze widzę duży gmach nad stawem, sprawdzam co to: biblioteka. Wysiadam przy ogrodzie botanicznym, ale w poniedziałek zamknięte. Przechodzę mostem nad rzeką Sarawak, tym z dziborożcami i zatrzymuje mnie policja. Bezzębny szerokouśmiechniety pan pyta skąd jestem. Nie, to nie jest kontrola, ani mierzenie temperatury, pan jest miły. Odpowiadam, a on na to "jak się masz?". Pyta czy widziałam tańczacą fontannę. Owszem. No to jutro muszę przyjść zobaczyć orchidee. Jakby mi w myślach czytał. Uśmiecha się szeroko i mówi: "do widzenia". Wow! Tu musi bywać sporo Polaków. Uzupełniam wtorkowy kalendarz. 

Przy okazji też środowy.



Komentarze

  1. O mamo. Kocie muzeum od dzisiaj jest moje życiowe 'must see' ❤️❤️❤️

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem