Tajlandia: Chiang Mai - Park Narodowy Doi Inthanon


Dziś mija 14 dni odkąd próbował mnie zjeść pies. Wścieklizny nie mam, za to padam ze zmęczenia. To był rewelacyjny dzień. Jeden z tych "trzeba choć raz". Zakończony przesłodką truskawką, wisieńka na torcie w stylu tajskim, choć w sumie może powinnam to nazwać raczej miechunką peruwiańaską (physalis).


Od początku: wczoraj o 23h10 zadzwonił tajski telefon. Hello, I'm Vasit. Your guide for tommorow. Pick-up time is 8h40. Ok? Jak mogłoby być nie ok? Profesjonalne podejście. Godzina co prawda nocna, ale fajnie, że uprzedza, choć biuro wysłało mi też maila z wszystkimi szczegółami o 21h30.

Rano wyjadam z lodówki kupione na śniadanie springrollsy z ostrym sosem, nie smażone, świeże. 8h30 schodzę na dół, ponownie dzwoni Vasit, że będzie za 5 minut.

Dodam, że to moja pierwsza wycieczka z aplikacji Get Your Guide. Znalazłam ją podpietą pod Agodę (tutejszy Booking) w zakładce "Zalety okolicy". Wszystko przez internet, płatność kartą z góry. Byłam zatem ciekawa jak będzie to wszystko wyglądać. Naturalnie trzeba wcześniej wiedzieć gdzie się mieszka, bo podaje się adres skąd mają nas zabrać.

Po 5 minutach podjeżdża klimatyzowany van i uśmiechniety Vasit wita mnie: Hello Anna! Robi zdjęcie mojego paszportu do ubezpieczenia i wsiadam. Vasit się oficjalnie przedstawia i pyta skąd jesteśmy. Anna - Poland. Obok mnie dwójka z Los Angleles. Z tyłu 2 osoby z Portugalii i... niespodzianka! Kolejne 2 pary z Polski. Uciekli przed koronawirusem do Tajlandii.

Półtorej godziny i wjeżdżamy do Parku Narodowego Doi Inthanon. Doplata za park - 300 bath. Zgodnie z umową. No stress. Wokoło susza. Jesteśmy na północy Tajlandii. Na najwyższym szczycie o tej nazwie, co park. 2565m npm. Zaczynamy od dwóch wodospadów, wody jest wystarczająco, ale w listopadzie to musi być "wow" po porze deszczowej!


Następnie wioska. Biali Karenowie. Żyli tu zanim powstał park narodowy. Wokoło zielono, szanują przyrodę. Mają spichlerze koło domu, pod nimi świnki - po jednej dla każdej córki. Odchowaną podaruje dziewczyna teściom. Są chrześcijanami, ale obchodzą wiele świąt buddyjskich i bardzo lokalnych. Wc mają dziś 1 na 3 rodziny.

Do 11 lat dzieci uczą sie w wioskowej szkole. Potem muszą dojeżdżać. Ludzie mówią w lokalnym dialekcie i po tajsku. Pochodzą z Birmy.

Przed ślubem dziewczyny noszą białe stroje, a po, kolorowe. Wszystko tkają ręcznie. Stroje są szalikami pozszywanymi w bluzki i spódnice. Widać, że na klimat górski, bo cieplejsze niż "świątynne" przewiewne spodnie w słonie.


Zrobiło się południe, pijemy kawę z świeżo uprażonych ziaren. Czajniki stoją na ognisku, zagotowaną wodą zaparza się kawę w skarpecie. Taki trochę styl po turecku. Wioska jest objęta rządowym programem: kawa zamiast opium.


Słońce przyjemnie grzeje, trudno uwierzyć, że nocami w grudniu i styczniu bywa 10 stopni, bo ma południu w tym czasie jest ciagle z 28. 

Mamy czas na obiad: delikatny kalmar w ostrym sosie z ryżem jest swieżo ugotowany. Dwie pary z Polski opowiadają mi skąd się tu wzięły: przylecieli samolotem do Chiang Mai z Doha, więc jest to ciekawa opcja, bo omija się Bangkok. Jedni byli w Ao Nang samolotem z Chiang Mai, drudzy wybierają się na Phuket i stamtąd wylecą do Doha. Zachwycają się aplikacja Get Your Guide: przystępne ceny w złotówkach. Podobne do tych w agencjach na miejscu lub niższe. Zachwalają.

30 min jazdy i wjeżdamy na najwyższy szczyt Tajlandii vanem. 2565m. Rano było tu +5'C. Brrr. Kilka schodów i jestem najwyżej jak się da w tym kraju. To tak jakby wjechać vanem na Rysy! Las jest wieczniezielony i pełen ptaków. Każde drzewo ma liczne dziuple, a drzewa pokrywa mech. Jaka odmiana od Prowincji Kanchanaburi. To stąd spływają liczne strumienie. Idziemy pół godziny ścieżką w lesie, trasa wytyczona jest poprzez drewniane pomosty, trochę schodów, ale nie jest to męczące. Stan podestów dość niepewny, czasem brakuje deski, czasem coś się rusza, ale przyjemnie. Jest 15h, temperatura: 17 stopni. W Chiang Mai teraz 35, jutro: 39!


Kolejny punkt programu to Pagody Królewskie na cześć Ramy IX i królowej Sirikit. Zbudowano je jeszcze za życia małżonków. Są wizytówką parku i wyglądają jak zamek królewny w Disneylandzie. Cukierkowe. Wokoło piękne ogrody, ogrom kwiatów. Zdjęciowo. Na dodatek widać góry w popołudniowym zamgleniu.


Jakby było mało, na koniec targ ludu Hmong. Panie w ludowych strojach. Owoce świeże i suszone, wina owocowe, lokalne alkohole. Taniość. Czas wracać do Chiang Mai.

Współwycieczkowicze narzekają na smog, trwa wypalanie pól przed porą deszczową, ja od wczoraj tu dopiero jestem i smogu jakoś nie odczuwam. W górach jest rześko i zimno aż boli. Żyję w temperaturach powyżej 35 stopni, nie jestem przyzwyczajona do takiego chłodu.

Dzisiejsza wycieczka przypadła mi do gustu, dynamiczna i różnorodna, no i są plemiona, bo po to się jeździ na północ Tajlandii. W sumie były 2 wodospady, wioska ludu Karen, najwyższy punkt Tajlandii, spacer po lesie, pagody królewskie, targ ludu Hmong. Trzeba się liczyć z opłatą za park narodowy - 300B i za królewskie pagody - 40B. Plus obiad.

Ważne: na wycieczkę koniecznie zabrać nakrycie głowy, od słońca też, ale przede wszystkim od kostnicoklimy w vanie. Klient zapłacił za klimatyzację, to musi działać. Na zewnątrz upał, tu lodówka, szalik też by się przydał. Kapelusz dokupiłam na stacji, bo jutro gorączka i na lotnisku będzie cyrk jak mi wykaże. Żółty: na cześc urodzonego w poniedziałek Ramy IX.
























Każdemu życzę dnia o smaku miechunki peruwiańskiej🥰😍😘♥️♠️♥️



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem