Wietnam: Phan Thiet

Dawne miasto czamskie Hamu Lithit rozwija się dzięki morzu i gospodarce opartej na połowach. Zatem należało odwiedzić prężny port. To nie jest miasto turystyczne. Zatem trudno wytyczyć tu jakiś plan zwiedzania. Postanowiłam jednak oświecić moich turystów, że "nic tam nie ma" może jednak całkiem nieźle prezentować się na zdjęciach. Z moich marzeń: "odwiedzić te miejsca, gdzie jeszcze nie byłam".

Hotel zapewnia mi darmowy transfer, prawie 30 km do miasta. Szkoda sobie odpuścić. Jedzie się 30 minut. W południe zatem dotarłam do miasta i po 15h wracam. Trzy godziny: w najgorszym wypadku jedzenie, jakieś kokosy i mrożona herbata plus masaż, a jak będzie co zwiedzać, to w ten czas i tak mnie rozbolą nogi. Zatem starczy. Upał 30'C. 

Chodzę po porcie. Naturalnie widać na ulicy suszące się ryby, a ujście rzeki jest naturalnym postojem dla setek łodzi. Tu produkują tak popularny w Wietamie sos rybny dodawany do wszelkich dań tam, gdzie w Tajlandii wrzucą sos sojowy.  Widzę wieżę wodną, ponoć to symbol miasta. Logiczne: jest w centrum, blisko ujścia i jest charakterystyczna, wysoka, pomalowana na żółto-biało. Mijam liczne warsztaty: ulepszanie i usprawnianie motorków i skuterków, salony sprzedaży. Krążę po ciasnych uliczkach, wszystko na oścież pootwierane. Widzę jak żyją Wietnamczycy. To nie jest strefa turystyczna, to zwykłe i powszednie życie, mnie się takie spacery podobają. Im węziej, tym lepiej. Widzę jak leżą sobie w łóżkach, bujają się w  hamakach, a często leżą na ziemi, na macie, albo i bez maty. Sjesta. Kierowcy mają hamaki w bagażnikach autobusów. Nawet dzieciaki śpią zamiast dokazywać. Wchodzę do buddyjskiej świątyni, nie jakiegoś zabytku, ale zwykłego miejsca kultu, żeby poznać Wietnamczyków. Przy wejściu garkuchnia. Nie wiem czy płatna czy dla biednych sponsorowana. Wpadam do uliczej portowej knajpki z ogromnym ogrodem. Herbatka imbirowa z lodem, kanapka z tuńczykiem. Podgrzana ryba zamiast w bułce, to osobno podana z cebulką na małym rondelku. Do tego pieprz i limonka. Przepychota.

W 3 godziny w tym upale zrobilam 25000 kroków, dotarłam do wybrzeża z hotelami i plażą. Spotkałam tam 2 Azjatów w masce na twarzy (nie pod nosem), w bluzach z kapturem i krótkich spodenkach. Troszkę wiało, ale bez przesady: 30 stopni mamy dzisiaj. Chronili się przed słońcem bardziej niż muzułmanka w długim hidżabie! I wiecie co? Nawet im się nie dziwię, jestem wysmarowana kremem z filtrem 50, poprawionym 30. Jak tylko wysiadłam, od razu skóra zrobiła się mokra. Czuję jak skwierczy. Mocny zapach portu wzmaga wrażenie grillowania. Już rozumiem czemu przewodnik nosi rękawki: w kremie się też skóra aż dusi. Jednak nie poparzyłam się: co filter 50, to 50. 

Dzisiaj może jeszcze Phan Thiet nie jest jakimś pężnym ośrodkiem turystycznym jak pobliskie Mui Ne, ale uważam jednak, że za 10 lat może stać się bardzo modnym dużym ośrodkiem. Widzę to po hotelach w budowie. A plaża wzdłuż duong Le Loi też bez kompleksów. Przygotowują nowy stadion, parę gigantycznych gmachów w budowie, zapewne pojawi się tu wkrótce kilka nowych hoteli. Nie zdołałam zrobić fotki ronda z gigantycznym smoczym owocem pośrodku. Muszę to kiedyś koniecznie nadrobić, megakicz, ale od razu człowiek się uśmiecha. 











Miejsce wsiadania na powrocie. Kierowca czekał w knajpce obok autobusu popijając lodowe smoothie. Jak mnie zobaczył, otwarł mi drzwi. Miałam jeszcze kwadrans, więc kupiłam wodę z syropem jabłkowym. Bardzo fajne i lodowate. Ten smak będzie mi się kojarzył z tym miastem.

Miałam ochotę na czamskie ruiny, ale to 6km od centrum, więc nie tym razem. Spoko, wrócę. 






Sklep z śmiesznymi kaskami



Wieża wodna w centrum


Pralnia




Suszone ryby


Lodówka: żywe kury czekają na porę kolacji.


Sjesta







Moja knajpka w porcie. 



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem