Indonezja: Koleją przez Jawę

Od świtu jadę koleją z Bandung do Yogyakarty. Fotele się rozkładają, więc praktycznie się leży: miejsca na nogi jak w klasie business w samolocie. Niektórzy pytają czy do Polski byśmy nie wrócili takim pociągiem. W przedziale zdjęcie aktualnego szefa skladu, nazywa się Gusti, więc po naszemu to coś jak Gustlik, nie? Pod zdjeciem numer telefonu. Kiedyś się przydał: turysta zapomniał telefonu, ale przezorny przewodnik zrobił zdjęcie tabliczki z telefonem konduktora i zguba odnalazła się nazajutrz. Dzięki pomocy biura komórkę przekazano na Bali przez innego przewodnika. 







Trwa Ramadam, więc w pociągu jest pokój do modlitw. 


Godziny modlitw znalezione w pokoju hotelowym z szczegółowym minutowym rozkladem na każdy dzień. 

Za oknem pola ryżowe ciągną się po horyzont, tu gęste zagony dojrzałego zboża, tam rzadsze, odbijające się w wodzie. Każdy skrawek ziemi wykorzystany. Pomiędzy polami nieco palmy kokosowej. Widać co chwilę charakterystyczne stożki wulkanów otulone chmurką. Skromne wsie, czasem jakiś stadion albo meczet. Pociąg szumi, nie jedziemy szybko. Wokół chat krzątają się niespiesznie ludzie, swobodnie biegają kury. Wokoło papaja, bananowiec, grządki warzyw. Słońce przebija się zza chmur, ale upał nam nie grozi: możemy nawet zmarznąć w klimatyzowanym wagonie. Przejeżdżając przez mniejsze miejscowości, lokomotywa trąbi, ale jedziemy pospiesznym, więc bezwzględnie mijamy kolejne stacyjki. 





Kolej budowano od 1860 roku, gdy powstał pierwszy odcinek w okolicy dzisiejszej Jakarty. Rozbudowywano ją na przełomie XIX i XX wieku. W 1930 roku podzielono linię  na 2 spółki: północna nadal ma częściowo kapitał holenderski, południowa jest państwowa. Obecnie Indonezja buduje kolej na Celebesie i Borneo korzystając z pomocy Chińczyków. Na ten cel ustanowiono nowe podatki.

Bilety są imienne, żeby wejść na peron należy pokazać paszport. Pan wklepuje numer w komputer. Pół godziny przed odjazdem pociąg czeka już na stacji. Wchodzi się albo z wysokiego peronu, albo przez podstawiane schodki jak na lotnisku, tylko, że stopni mniej, bo 4. Nigdy nie brakuje też jedzenia. Pani stewardesa ma taki strój jakby pracowała w katarskich liniach lotniczych z maseczką pod kolor, a tak urodziwa, że mogłaby w filmach grać. Witała nas już z namaszczeniem kiedy wsiadaliśmy: czuliśmy się jak oficjalna delegacja. 

Planowałam odespać poranne wstawanie, można zasłonić okno, klapki na oczy mam z samolotu, ale na zewnątrz tak przyjemnie zielono, że długo się wiercę. Telewizor za oknem nie wymaga abonamentu, a i treści ciekawsze. 

Przybywa "wars" z jedzeniem. Ktos kupił chipsy o smaku "happy honey butter". Nigdy tego nie kupujcie!! Strasznie wciąga:0 Chyba w nich nawet lepsze to masło od miodu. Zaraz mi sie przypominają "śmierdziele", czyli serowe chrupki z RPA. Kto raz spróbuje, to przepadł. Dorzucam kawę w kubku, niestety jest parzona. Próbowaliście pić kawę po turecku przez słomkę? Indonezyjczykom to nie przeszkadza. Dolewam własnego "susu", bo z Polski wiozę sobie mleko. Tak zakonserwowane, że upał mu niestraszny. I po kilku godzinach mobilizuję ekipę do wstawania. Trzeba ogarnąć jeszcze Borobudur. Taki los wycieczkowiczów. 


Happy Honey Butter Chips


Nowoczesny meczet mijany po drodze

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem