Peru: Titicaca

Już wieczór, po kolacji, a ja usiadłam w moim pokoiku u Indian i myślę ile to się dzisiaj rzeczy przydarzyło. Jestem nad brzegiem Titicaca na 3875m npm. Z samego rana popłynęłam na wyspy Uros. Ostatnio byłam tu przed pandemią, w turystyce to jak przed naszą erą. Zmienia się wszystko. Nowe hotele, inni przewodnicy. Poznaliśmy 15-osobową rodzinę mieszkającą na jednej z 130 wysp z trzciny totora. Poprzebierali nas w tradycyjne stroje, poopowiadali jak samemu zbudować wyspę nad Titicaca, jak ucinać trzcinę, co z tego jeść, jak zrobić kompres na gorączkę. Przewodnik ocenia, że za 2-3 pokolenia ten styl życia zostanie zapomniany. To ciężkie życie na jeziorze, gdzie fale bywają jak na morzu, gdy trzeba regularnie raz do nawet 3 razy w miesiącu ścinać trzcinę i budować nowe warstwy. Minęło z pół godziny, jak nie lunie! A moi turyści mi pogodę obiecywali, bo tak mówił internet. A ja im na to, żeby brali coś na deszcz, bo jedyne co jest pewne na tych wysokościach to zmienność pogody. I wyszło na moje. Stamtąd popłynęliśmy dalej naszą luksusową, cichą, szybką łodzią na wyspę Taquile. Tu mnie jeszcze nie było. Przywitał nas pokapujący deszcz, jedna osoba została na łodzi z braku odpowiednich butów. Reszta szła ponuro pod górę w siekącym deszczu. Minęło 10 minut i wyszło ostre słońce. I zrobiło się przyjemnie. Mieszkańcy pokazali nam lokalne stroje. Tutaj mężczyźni zajmują się "sztrykowaniem", krótko mówiąc dziergają na drutach. Panie robią swoim mężom piękne kolorowe pasy, które panowie noszą z dumą, jest też pas robiony przez panów, wzmacniający plecy podczas prac w polu, który nosi się pod spodem i obok wełny wplata się w niego włosy żony. Nie żartuję, widziałam. Poza tym panowie noszą czapki a la szlafmyca, jak są w połowie białe, to oznacza kawalera, a jak całe we wzorki, to mężczyznę, który ma rodzinę i może zajmować stanowisko podczas wioskowych debat. Panowie bez żony głosu publicznego nie mają, nie mogą też nosić woreczka przytroczonego do pasa, zawierającego liście koki. Tu docenia się rodzinę poprzez społeczny szacunek. Zresztą u Indian normą jest, że para mieszka przed ślubem razem 2 do 5 lat i pobierają się jak są pewni czego chcą. Przed ślubem szaleją, ale po są już wierni i raczej nie ma rozwodów. To katolicyzm przyniósł zmianę obyczajów: żadnych kontaktów z płcią przeciwną przed ślubem, więc potem w miastach mają plagę rozwodów. Kto się nie wyszalał za młodu, szaleje na starość. Tak nam to objaśniano. Dlatego Indianie wolą swoje tradycje i je kultywują. Słońce już mocno grzało, a my przymierzaliśmy fantastyczne nakrycia głowy z alpaki. Wyroby były tak urocze, że skusiłam się na czarno-seledynową czapkę za 50 soli. Potem podreptaliśmy na obiad. Ustawiono nam długi stół, tak, że każdy miał widok na jezioro. Nad nami powiewał daszek chroniący od ostrego słońca. Zaserwowali zupę warzywną z komosą ryżową i rybę z ryżem i warzywami. Proste, swojskie jedzenie, bez zbędnych przypraw. Wróciliśmy na statek i dowieziono nas na stały ląd. Po godzinie znaleźliśmy się u Indian. Panowie pracują w mieście, panie pilnują gospodarki: pokazały nam swoje produkty jak komosa srebrna i biała, dwa gatunki ziemniaka (jeden się moczy u mnie w szklance, bo chcemy zobaczyć jak bardzo urośnie do rana), małą czerwoną kukurydzę, bób, fasolę. Panie pokazały też sztukę tkacką: mąż jednej z nich ma zostać szefem wioski, więc robiła dla niego specjalny szal w kolorze brudnego złota. Zajmie jej to miesiąc, bo nie pracuje przecież tylko nad tym, musi dom ogarnąć, gospodarkę oporządzić, zwierzęta nakarmić, pole obrobić. Każda z pań sie przedstawiła: Flora, Pelaghia, Marcelina i Martina. No i tu nas porozdzielano. Każdy dostał przydział do jednej z 4 pań. I tu się zaczęła przygoda. Pensjonatem bym tego chyba nie nazwała, bardziej już kwaterami prywatnymi na wzgórzach. Pokoiki skromne, ale z łazienkami. Proste dekoracje. Dach z trzciny pokryty blachą, żeby nie przeciekał. Miejsce bez internetu, tradycyjna wioska otoczona polami. Na dachu baniak na wodę, którą grzeje słońce. Jedni wychodzą z pokoju na pastwisko z baranami. Tu do palika przywiazany jakiś dziwny pies, okazało się, że to mała świnia. Początkowo przerażeni turyści po chwili wyrażali pozytywne zaskoczenie. Tu i ładnie, i kolorowo, i czysto. Pokoje typu samoróbka, bez porządnych wykończeń, choć niektóre całkiem hotelowe. Żarówki bez abażuru. Haki na ręczniki. Drewniana półeczka na gwoździu. Wygodne łóżka nakryte pięknymi kapami w żywych kontrastowych barwach. Stół nakryty obrusem w tem sam wzór. Prąd jednak jest. Nikt nie narzeka. Cisza, spokój, piękne widoczki na jezioro. Kogo spotykam, to mnie całuje i mi dziękuje. Jedni za widok, inni za towarzystwo, jeszcze inni za niespodziewaną przygodę. O 18h panie nas poprzebierały i przyprowadziły na wspólną kolację. W lokalnych strojach nie poznawaliśmy siebie wzajemnie. W wielu miejscach nas przebierają do zdjęć, w Japonii, w różnych wioskach, ale nigdy nie nosiłam indiańskiego stroju do kolacji. Panie zamężne noszą tu przeurocze kapelusze z pomponami, im dumniejsza pani z zamążpójścia, tym większe i bardziej barwne ozdoby. Czuliśmy się jak na koloniach. Na kolacji zaczęliśmy się gotować w tych strojach, szczególnie po gorącej zupie z kaszą manną. Niemniej była to bardzo przyjemna i integrująca zabawa. W sumie nas to nie trzeba jakoś specjalnie zespalać, bo mamy przednią drużynę. Zdecydowanie tego wieczoru nie zapomnimy szybko, był bardzo wyrazisty. A po kolacji pani zapukała do moich drzwi i przyniosła mi lokalny termofor: półlitrową butelkę po wodzie z wrzątkiem;)) Tu jest bardzo klimatycznie.








Lokalne stroje i tańce




Obiad na jeziorze


Widok z restauracji ma Titicaca


Mała handlarka


Pokój u Indianek, 4 warstwy koców, a ciężkie! 


Ziemniak wymrożony, bez wody: przechowuje się do 10 lat.




Ziemniak po 12h w wodzie. Coś tam urósł.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem