Peru: Salineras de Maras, pączki Wiesława i ałun



Dni w podróży nigdy nie są takie same, ciągle coś nas zaskakuje, ale dzisiejszy dzień był tak zabawny, że płakałam ze śmiechu i jeszcze teraz, wieczorem wspominam go z uśmiechem. 







O 7h rano opuściłam cudowny camping w Urabambie, gdzie wokół namiotów hasały lamy, zrobiono nam ognisko, krótki pokaz tańców regionalnych i nakarmiono zadziwającą pszenicą w soku buraczanym z genialną, chrupiącą wołowiną w sosie grzybowym. Oj, będziemy wspominać tę ucztę królów. 







Podjechaliśmy do Salinas de Maras oglądać nadal używane baseny z solanką. Trochę przypomina to kadzie z farbiarni i garbarni w Maroku. Wrażenie robi ogrom basenów: około 4000. Z produkcji soli żyje w okolicy 460 rodzin, każda z nich sól uzyskuje z swojej prywatnej działki zalewając ją solanką zawierającą aż 23 do 26% soli. Źródło jest wspólne i woda kanałami zasila ogromny teren. Pracują w porze suchej, czyli od kwietnia, bo właśnie luty i marzec jest tu najbardziej mokry. Zatem jedziemy, autokar pnie się w górę i nagle w głębokiej dolinie widać baseny solne. Już mam mówić, żeby spojrzeli w dół, ale sie zorientowałam, że dwie panie boją się jazdy przy przepaściach. Zatem opowiadam, że teraz "bezpiecznie jedziemy przy samej ścianie góry, wokoło wspaniałe barierki zabezpieczają samochód i nawet tornado nas nie zdmuchnie z tej solidnej drogi, którą zapewne budowali dzielni Inkowie" i tak dalej w ten deseń. Jedziemy nad samą krawędzią, ale wiem, że panie mają zamknięte oczy. Stajemy w punkcie widokowym, a ja zapraszam na podziwianie szlachetnego i mocnego ogodzenia. Poniżej, owszem, jest urwisko, ale przecież te płotki są takie doskonałe! Kontrast między moją opowieścią a warunkami na drodze powoduje wybuchy radości. Komentarze coraz mocniejsze: słyszę o "masturbacji przewodu pokarmowego". Jedziemy dalej, zajeżdża nam drogę osobówka, trzeba przejechać bliżej krawędzi, z tyłu słyszę jęki emocji, więc spokojnie stwierdzam, że przecież jedziemy przy samej ścianie, z daleka od przepaści, że droga jest szeroka, choć faktycznie jedziemy brzegiem. A ja dalej o tym jak to powolutku turlamy się nawet złym pasem, pod prąd, byle bezpiecznie. Panie wołają wolniej, wolniej, ale na to Artur krzyczy: "szybko, siku". Dojechaliśmy. Uff. 

Schodzimy bliżej tarasów i z bliska podziwiamy cud natury i ludzkich ambicji. Trochę kręcimy się wokoło i wtedy napada nas sklepik. Pojawia się przed nami. I zaczyna się zabawa. Jak wiadomo, za 2 dni przelot wewnętrzny, limit bagażu to 20 kg. A tu każdy ma już z 25... Nic nie szkodzi. Schowamy do plecaka, upchniemy do spodni, udamy, że jesteśmy garbaci. Pomysłów nam nie brakuje. Tymczasem oglądamy czekoladę do tarcia, kawę coati 
(coffee luwak z cywety z zamiennikiem zwierzęcym), czekoladę z solą (kakao jest rośliną, a zamiast cukru zawiera sól, zatem to produkt dietetyczny), najniezbędniejsze bransoletki i ozdoby z pomponikow, tartą macę (pieprznica peruwiańska, lokalny żeń szeń), torebki w indiańskie wzorki, kawę mieloną i w ziarnach, prażoną kukurydzę i inne zakąski do aperitfu, herbatki z koki, etc. 

Przybywamy obładowani do samochodu, a tu wyskakuje Mikołaj z wieściami, że na półce ponad głową znalazł magiczne pączki Wiesława. Dzień wcześniej w tajemniczy sposób one "zaginęły", ku rozpaczy właściciela, który "śnił o nich całą noc". Niektórzy myśleli, że to bujda albo żart. Kierowcy się oberwało, że rzekomo wyrzucił, a one sobie gdzieś tam leżały. Wiesław nie do końca wie co się stało, żartujemy, że kierowca je zjadł, a teraz odkupił. Pączkowych historii nie koniec. Magda stwierdza, że te poszukiwanie były tak emocjonujące, bo pewnie były z koką, jak wszystko w Peru od cukierków po ciasteczka. Już płaczemy ze śmiechu, a Wiesław nas częstuje. No i tu komentarze, że te pączki mają już z 3 dni i odwagi brakuje, żeby je jeść. Trzeba przeżyć, żeby zrozumieć komizm sytuacji i te poszukiwania dnia poprzedniego. 
















Jedziemy dalej do wioski tkaczy. Zastanawiamy się gdzie upchać kilogramy przekraczające limit 20 kilo w samolocie do Limy. Może w kapeluszu? Tu moda na wysokie meloniki, przywiezione przez Hiszpanów i nadal powszechne. Akurat idzie ktoś z wyjątkowo wysokim, obliczamy zatem ile by się tam towaru zmieściło. Nagle wpadam na pomysł, gdzie jest najwięcej wolnej przestrzeni, gdzie właśnie hula wiatr: w portfelach;)

Po tylu przystankach u Indian wydawałoby się, że już nikt nic nie kupi. Ile można? Jak ja się myliłam! Magda potrzebowała niezbędne ponczo, aż musiała się u mnie zapożyczyć, ktoś nabył bransoletki, a Mikołaj kapelusz w rozsądnej cenie. Przyda się na ściągi na olimpiadę historyczną, którą ma po powrocie: będę trzymać kciuki. Uczy się dzielnie całą wycieczkę, nawet w pociągu do Machu Picchu! Znowu bardziej obładowani wsiadamy. Dopytuję przewodnika o minerał: to stabilizator naturalnych kolorów. Ałun, po francusku "pierre d'alun" co się wymawia "pierdalę". Usłyszał to Artur i chce koniecznie wiedzieć o co nam chodzi, bo wielokrotnie powtarzane słowo inaczej mu się kojarzy. Naturalnie powtarza to, więc robi się komedia. Z tyłu każdy dorzuca komentarze, a ja płaczę ze śmiechu. 

I tak oto dojeżdżamy do Taucca: wioski indiańskiej pośrodku niczego na obiad. Taki pomysł: ściągać tursytów do małych wiosek, żeby nie tylko miasta korzystały z napłuwu turystów. Rozsądne. My mamy autentycznych tubylców w ludowych strojach, a oni robotę. Witają nas występem tanecznym i sypią nam płatki żywych kwiatów na głowę. Tańczymy przed bramą i radośnie wstępujemy w gościnne progi. Gospodarze to rolnicy, zatem pokazują nam swoje produkty: ziemniaki, także te mrożone i suszone, kolorowe kukurydze, fasolki. A czym obrabiają pole: ręczną jednoosobową motyką: trzeba na nią stanąć, żeby wbiła się w ziemię. Naturalnie i my próbujemy popracować. Ogrodniczka Małgosia ma wprawę i daje taki pokaz jakby skarbów Inków szukała w Peru, chyba dużo ćwiczyła przed przylotem. Muszę to przerwać, bo ludzie zaraz będą mieli pole kukurydzy na środku placu, tak się rozpędziła. Już zbieramy sie na obiad, ale intryguje nas, co też panie noszą w kapach na plecach. Są tak wielkie jak duży plecak, no chyba nie dziecko, bo by sie udusiło! Panie rowijają zawiniątka, a tam przybory szkolne, zawartość torebki, kobiecy niezbędnik. Nie mam pojęcia po co z tym biegają na plecach w obejściu, ale przewodnik mi uświadomił, że to jest ich torba. Taki tu zwyczaj. Wzruszyłam się ich skromnością i wyjęłam kosmetycznę, którą uszyłam tuż przed wyjazdem. Wysypałam zawartość byle jak w torebkę i podarowałam pani. Podobno bardzo jej się spodobała. Muszę naprodukować ich więcej i zabierać na upominki. Tu bardzo doceniają zasadę wzajemności. 


Cuy, raczej nie do towarzystwa, bardziej na obiad.










Zasiadamy do stołu, ziemniaki upieczono w ognisku, wszystko smaczne, domowe, proste. Jak tylko kończymy, zaczyna padać. 

No i wreszcie ruszamy do Cusco, gdzie spedzimy ostatnie 2 noce. 500-tysięczne miasto zamieszkują głównie Metysi w ponad 90%, a 60% mówi w keczua. Miło wrócić do turystycznej Mekki Peru. W zachodzącym słońcu spaceruję wąskimi uliczkami. Tłumy turystów pomimo "niskiego sezonu". Zwiedzanie dopiero jutro, to jeszcze nie koniec. 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem