Szwajcaria: Gornergrat i Matterhorn

Są dni, gdy wszystko się udaje. Są takie, gdy wszystko nawala. Dzisiaj miałam yin i yang. Pół na pół. Pogoda - bliska ideału, na górze +4'C, sporo chmur, ale malownicze białe szczyty się nam objawiły, a i Matterhorn odsłonił swe oblicze, choć opornie. Natomiast mniej szczęścia miałam z dojazdem: linia szwajcarska Tasch - Zermatt padła, co miało swe irytujące konsekwencje w postaci kolejki do 6 autokarów pocztowych, które zostały zatrudnione jako transport zastępczy. W jedną stronę zamiast 8 minut stałam godzinę, na powrocie półtorej. I jeszcze musiałam walczyć z tłumem Azjatów, żeby nas nie rozdzielili. Na kolację przyjechałam 5 minut przed 20h, ale kazałam zrobić ekspresowy serwis i po 35 minutach zadowoloma grupa już była po deserze. 

Matterhorn ostatnio widziałam parę razy w 2006 i 2007 roku od strony włoskiej, kiedy byłam rezydentem w Aoście. I chyba wtedy zrobił na mnie większe wrażenie. Jednak co pierwszy raz, to pierwszy raz. 

Za to sam Gorengrat, na który się wjeżdża kolejką zębatą 30 minut, żeby zobaczyć czterotysieczniki alpejskie, bardzo mi się spodobał. I świstak zawijał w te sreberka! Jeziorka były jeszcze pozamarzane. Za to widoki są imponujące. 

Sam Zermatt to strefa bez pojazdów spalinowych, tylko jeżdżą taksówki elektryczne, zatem całe miasteczko to drewniane i dość urodziwe Krupówki. Bardzo przyjemne miejsce, dość jednorodne, choć poza centrum widać nowoczesność i hotele w budowie. Oby nie zrobili z tej wsi kolejnego St. Moritz! 



















Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem