Ekwador: Wydmuchane Cotopaxi
Cześć wszystkim!
U mnie poranek w Baños. Herbatka w łóżku. Umieram. Wczoraj tak mnie przewiało na wulkanie Cotopaxi [5897 m npm], że ledwo oddycham. Wspinaliśmy się z 4500 na 4800 do schroniska, czyli niby mało, ale warunki były takie, że jak wysiadłam z jeepa to miałam nadzieję, że wszyscy zrezygnują. Wiatr hulał tak, że samodzielnie drzwi nie mogłam otworzyć. Ustać się nie dało. Podłoże jest z takiej ziemi sypiącej się jak piach, same pyły wulkaniczne i tak jak fala wymywa nam piasek spod stóp, tu się to działo na lądzie. Po prostu wiatr wybierał ziemię spod stóp. W życiu takiego czegoś nie przeżyłam. Niby miałam 6 wartstw ubrania, ale jakoś trzeba było oddychać. No to dzisiaj jestem bez oddechu. 2 paracetamole i herbatka. Próbuję zmartwychwstać. No było harcorowo. Na zejściu już świeciło słońce i wiało nieco mniej, ale podejście w tej mgle... Ostatnio wchodziliśmy tam zygzakami, a teraz trasą zejściową: bardzo stromo i grząsko. Weszli wszyscy. Nie wiem jeszcze w jakim stanie są dzisiaj. Mnie obudził mój własny kaszel o 4h rano. A gdzie tam koniec. Wysokościówka: zero. Człowiek tak walczył o wejście z wiatrem, że o tym, że jest na 4800 zapomniał. Po poprzednim gradobiciu i mocnym deszczu na Cotopaxi nie sądziłam, że może być trudniej. Pomyliłam się, jednak może. Za to szczęście, że zdobyliśmy wulkan: niemożliwe do opisania. A szczerze: z refugio, schroniska [4864], na szczyt [5897] jest jeszcze 6h wchodzenia po lodzie. Śniegi na równiku: czyli wiatr plus ślisko. Nie tym razem.
Cotopaxi, jeden z najaktywniejszych wulkanów Ekwadoru
Komentarze
Prześlij komentarz