Ekwador: Tydzień oszczędności czyli kuchnia lokalna



Kiedy na równiku jest południe i cień staje się kropką, czas coś przekąsić. Się pracuje, się zarabia. No to się wydaje. Od wczoraj wprowadziłam sobie jednak limit. Koniec z zupą za 15 dolców! Czas nauczyć się oszczędzać. Jednak jak się biega, spala się po 3500 kalorii dziennie, to trudno głodować. Zatem żywię się lokalnie: zupa, danie główne i napój za 5 dolarów na Galapagos. Od wczoraj jem jak lokalni. Wystarczy zboczyć z głównego traktu w boczną uliczkę i sprawdzić koło południa, gdzie pełno lokalnych. Skromny wystój, brak klimy, plastikowe krzesła i danie dnia wypisane na potykaczu przed lokalem. Tylko jeden kłopot: co to jest oko? Czym tu częstują? Wybór między okiem a kurczakiem w coca-coli, wybieram oko. Okazało się, że to mała smażona rybka (ojon frito), do tego ryż, fasola, odrobinka surowych warzyw, kompot i zupa. A zupy są dla mnie tu zawsze zaskoczeniem. Niby podobne składniki, ale zawsze jakaś niespodzianka. A to ser, a to awokado, dzisiaj kukurydza, ale w formie kolby w plasterkach. Niby warzywna, ale zawsze inna. No i te rachunki po 5 dolców. No i jakie szkolenie z hiszpańskiego! 


Wczoraj miałam trochę niefart. Moja pani od taniej kuchni o 19h powiedziała coś w stylu: ja już po robocie, jedzienie się skończyło. A tam było dobre. Naprzeciw był lokalny grill. Zero klimy. Za 5 dolarów dostałam zupę, kompot, kurczaka z grilla z frytkami z juki, ryżem z soczewicą i fasolą. No nie jest to może szczyt kulinarnych doznań, ale czy dziennie musi być na obiad ośmiornica? W końcu ja w pracy jestem... 








Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem