Wenezuela: Delta

Delta Orinoko wymaga wysiłku. To nie jest przygoda na zasadzie dojechać i wrócić. Rzeka wymaga cierpliwości, a tej turystom brakuje. Z Porto Ordaz jedziemy od 5h15 do 9h30 do przystani. Wita nas spory tłum dzieciaków rządnych fantów. Co sobie wychowasz, to będziesz mieć. Zatem dzieci już wiedzą, że przyjadą gringo i coś dają. Osobiście nie lubię takich sytuacji. Za 3 miesiące turysta bez cukiereczków będzie się krępował wysiąść z autokaru. A prośba o słodycze zmieni się w żądanie dolara. No wiem, że świat nie jest sprawiedliwy, ale chyba paczka kredek na tłum dzieciaków tego nie załatwi. Jedna pani miała żółtą kredkę wbitą w kok, taki współczesny gadżet indiański. Widziałam już tutejszą szkołę: budynek murowany, o ścianę oparta koślawo tablica, krzeseł wcale albo zdemolowane. Na szczęście nie śmierdzi odchodami nietoperzy jak podobne baraki na Madagaskarze. W niektórych salach wiszą hamaki. A nauczyciele głównie strajkują o lepsze pensje. 

Czekamy na transport do lodge, czyli zadaszonych domków z łazienką i światłem. Niestety, jesteśmy w "latino", więc zamiast kilku łodzi podpłynąła jedna: ekspres. Za to spóźniony 2h. Witamy nad Orinoko! Może to i lepiej, po drodze przeszły 3 gwałtowne ulewy. Gdybyście się tu wybierali: koniecznie zabrać latarkę i MOSKITIERĘ. Kto pomyślał, nie musi bać się tarantuli. Ja na wszelki wypadek klapki trzymałam na łóżku, bo nigdy nic nie wiadomo. Co prawda są siatki w okanch, ale nie do końca szczelne, o szparach w drzwiach i podłodze nie wspominając. Dla pająka to żart. Ktoś zaliczył karalucha, w tym tygodniu dramatów typu włochaty pajak nie było. Za to jaki to komfort spać pod własną siatką! 

Po obiedzie ruszamy łodzią na poszukiwanie zwierząt. Kapibary: ponoć nie ten region. Są wikłacze, 2 tukany, trochę papug, nie żeby było pusto. Łowienie piranii nam nie poszło, może kurczak był za świeży. Zbadam temat następnym razem. Za to wyprawa w "kaloszkach" była mega przygodą. Zżarły nas co prawda komary, ale dengi i malarii tu ponoć nie ma. Spacer trwał z pół godziny. Błoto na 15 cm. I uwaga: niczego nie łapiemy! Drzewa mają igły grubości takich do kordonka w liczbie 20 co 20 cm. Zahaczyć łatwo. Szczególnie jak co chwilę ktoś leci w przód lub w tył w śliskim błocie. W życiu nie chodziłam po takim błocku. Czułam się jak konkwistador. To była wspaniała lekcja pokory. Wizyta u Indian niestety oznaczała platformę z rękodziełem, gdzie dopłynął tłum ludzi z dzieciakami. Tylko, że upominki rozdaliśmy już na przystani i teraz nie było co dawać. Niektórzy jednak byli przewidujący i niczym Mikołaj wyczarowali jeszcze jakieś słodycze. Tylko, że dzieciaków było z 100. Jeden chłopak miał na ręce małpkę, inna dziewczynka też męczyła maciupkiego oseska odebranego zapewne zrozpaczonej matce. Czy jednak powinniśmy tak surowo oceniać ten świat? My mamy kotka, oni mają małpie niemowlę zamiast naszyjnika. Taka cywilizacja. Razi nas to, choć sami chętnie robimy sobie zdjęcie z papugą czy tapirem. Wioska jednak nie spełniła naszych wymogów. Liczyliśmy na autentyczne chaty, a dostaliśmy sklep. Cóż poradzić? O zachodzie słońca wracaliśmy do naszych domków na palach pośród dzikiej przyrody. W oddali romansowały wyjce. Ta noc była przecudowna. Dżungla nas otaczała. Szczególnie jak o 21h wyłączyli generator prądu, zrobiło się egzotycznie i tajemniczo. Nie było ciepło. Domki są przewiewne, w końcu zamiast ścian mają siatki z wyłączeniem łazienki. Miałabym ochotę spędzić w tej dżungli z tydzień. Jedyny kłopot, to zakaz pływania, choć miejscowym dzieciakom piranie nie przeszkadzały:) 











Nazajutrz trzeba było wstawać o 4h, bo pół godziny później wskakiwaliśmy do łodzi w poszukiwaniu nowych przygód. I wierzcie mi: to był równie niezapomnianiany dzień.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Brazylia: Karnawał w Salwadorze

Brazylia: Ale kolory!

Peru: Chwała na wysokościach, Jesus naszym przewodnikiem